piątek, 4 września 2015

Omne trinum perfectum, czyli na scenie pojawia się Sabrina

"Posłuchaj mnie i nakrzycz, jeśli piszę źle" - wystukałam na klawiaturze podczas jednej z moich facebookowych pogawędek z Ewą - "Ale tak sobie pomyślałam, że w sumie koty dogadują się świetnie, problemów z nimi nie ma żadnych, a w końcu pięć czy sześć to żadna różnica... Uznasz mnie za nienormalną, jeśli powiem Ci, że zastanawiam się nad jeszcze jednym tymczasem?"

Tym razem nie napisałam tego pod wpływem mojego zwyczajowego niemyślenia - nad wzięciem kolejnego tymczasa zastanawiałam się długo i intensywnie. Oczywiście, obaw byłam pełna, bo to, że Ampułka i Fiolka właściwie wtopiły się w rodzinę i miałam wrażenie, że mieszkają ze mną od zawsze, nie znaczyło, że z kolejnymi kotami tak będzie, poza tym metraż mam jaki mam, już teraz podczas karmienia kuchnia była zapchana totalnie, a moje łóżko zaczęło się robić moje tylko z założenia, więc...

A z drugiej strony ze zdumieniem stwierdziłam, że tymczasowanie jakoś tak robi dobrze nam wszystkim. Ampu i Fiola były wyraźnie zadowolone z nowego lokum i towarzystwa - po dwóch, trzech dniach rozluźniły się zupełnie i nie spędzały czasu kurczowo do siebie przyklejone, moje domowe futra też bez problemu odnalazły się w nowej sytuacji. Dżender kochał się w Fioli i okazywał jej to na wszelkie możliwe sposoby, Pasiuk z zachwytem przyjmował każde nowe kocie istnienie w nadziei, że wreszcie znajdzie się ktoś, kto zniesie jego młodzieńczą żywiołowość i nie skwituje jej pacnięciem łapą, a Bura... Bura zaskoczyła mnie najbardziej. O ile początkowo jej reakcją była dzika panika i ucieczka na kaloryfer w kuchni, o tyle z miarę upływu czasu zauważyłam, że kota jest wyraźnie zaintrygowana nowymi towarzyszkami, a zwłaszcza tym, jak reagują na siebie i na inne koty. Czasem miałam wrażenie, że dla Burej Ampu i Fiolka są źródłem niekończących się przemyśleń i obserwacji - bo jak inaczej wyjaśnić fakt, że moja niedotykalska, która na wszelkie próby zaczepki, nawet jeśli zamiar był jak najbardziej pokojowy, reagowała wrzaskiem, która nie lubiła bliskości innych kotów, a człowieka akceptowała tylko wieczorami w roli podkotnika, nagle zaczęła nieśmiało domagać się czułości od Dżendera? Kiedy pierwszy raz zobaczyłam, jak podchodzi do kocura i sprzedaje mu baranka, prawie usiadłam z wrażenia. Wyraźnie ocieplił się też jej stosunek do mnie. Jednym słowem - moje mieszkanie zaczęło przypominać kocią komunę, zamieszkaną przez stadko zadowolonych, zrelaksowanych hippisów. Może więc kolejny kot nie byłby takim złym pomysłem?..

"Nie będę krzyczeć, bo właściwie już o tym myślałam" - odpowiedź Ewy wyrwała mnie z rozmyślań - "I mam nawet na myśli konkretne koty. Zajrzyj na forum i poczytaj o Achai i Sabrinie, są w adopcjach błyskawicznych".

Tak gwoli wyjaśnienia - przez Fundację przewijają się rokrocznie setki kotów, które są sterylizowane, kastrowane, a następnie w miarę możliwości wypuszczane w miejsca, skąd zostały zabrane. Od tej reguły zdarzają się oczywiście wyjątki - przerażająco często trafiają do nas koty, które okazują się zupełnie oswojone i bardzo spragnione kontaktu z człowiekiem, koty, które prawdopodobnie miały kiedyś domy i te domy straciły lub też w innych okolicznościach przełamały lęk przed istotami ludzkimi. I co tu z takim fantem zrobić? Oswojony kot na wolności jest na pozycji przegranej - nawet jeśli uda mu się znaleźć coś do jedzenia i jakieś miejsce do spania, nawet jeśli nie zostanie zagryziony przez psy czy inne koty, to w swojej ufności może podejść do niewłaściwego człowieka, a wtedy... oj, niejedną ofiarę takiego spotkania przychodziło nam ratować. Ale co nam zostaje, skoro domy tymczasowe mamy zakocone po dachy, a miejsce w siedzibie i szpitaliku potrzebne jest dla dochodzących do siebie po sterylizacji dzikusów? Adopcja błyskawiczna jest jedną z takich metod awaryjnych - kot dostaje swoje ogłoszenie, robimy mu zdjęcia, wrzucamy info na stronę i na facebooka, po czym czekamy tydzień, a jeśli zwierzak w tym czasie nie znajdzie domu, musi wrócić do miejsca, z którego został zabrany. Achaja i Sabrina znajdowały się właśnie w takiej sytuacji... Achaję kojarzyłam - mała, czarno-biała koteczka o wielkich smutnych oczach, Sabrina była dla mnie nowością. Ze zdjęcia patrzyła na mnie zabawna szylkretowa mordka, info mówiło, że kicia trafiła do nas po wypadku z jednej z podpoznańskich miejscowości, w kilku wpisach wolontariuszki zachwycały się, jaka to jest słodka i kochana - i tyle. Obie potrzebowały domu tymczasowego, bo ich czas się kończył, a wypuszczenie nie wchodziło w rachubę, nie przy ich charakterach... Po kilkudniowej debacie na forum, jako że koleżanka Kurciak postanowiła przygarnąć Achaję, ja zdecydowałam się na Sabrinę. Przezornie podałam datę dość odległą, ponieważ w międzyczasie czekała mnie wizyta rodziców, a znając ich średnio entuzjastyczne podejście do mojej kociej działalności, wolałam uniknąć wydziedziczenia. Wszystko było ustalone, wszystko było wiadome, i wtedy Ewa tak od niechcenia zaproponowała "To wpadnij na dyżur do siedziby, poznasz kota, zobaczysz, czy Ci pasuje"... Zajrzałam więc do siedziby jakieś dwa dni później. Ewa nie bawiła się w ceregiele, zaprowadziła mnie prosto do klatek, wyciągnęła Sabrinę i podała mi ją, po czym poszła zajmować się zwykłymi obowiązkami dyżurnego - papierologia stosowana plus sprzątanie i oporządzanie naszych futrzastych rekonwalescentów. A ja zostałam z kosmatym stworzeniem w ramionach.

I proszę teraz się ze mnie nie śmiać. Jestem bowiem człowiek bardzo zimny, cyniczny i wzruszeniom niechętny *, nie wierzę w żadne pokrewieństwa dusz i przeskakujące iskierki, nie wierzę też w przeznaczenie i hasła typu "gdzieś na świecie jest ktoś, kto jest ci przypisany". Zwyczajnie nie wierzę i już, mam prawo, złe życie mnie tego nauczyło.

Tyle że kot, którego właśnie trzymałam na rękach, miał w nosie moją niewiarę. Objął mi łapkami policzki i zaczął przytulać łepek do brody, ocierać się, lizać mnie po twarzy, potem chwycił łapkami moje ramię, żeby wtulać się we mnie całą sobą, mościć mi się na rękach jak niemowlę, cały czas mrucząc, gruchając i świergoląc. A ja, jak pierwsza naiwna, zupełnie zgłupiałam. Musiałam mieć minę mocno niewyraźną, bo kiedy Ewa weszła i mnie zobaczyła, wybuchnęła tylko śmiechem i chwyciła za telefon, aby uwiecznić, jak kot robi ze mnie durnia. Przez tych kilka minut moje lodowate serce zdążyło nie tylko stopnieć, ale wyparować, skroplić się i spłynąć na podłogę. To nie ja ją wzięłam, to ona wzięła mnie - i to całkowicie, bez żadnego pytania o zdanie. I może jeszcze bym jakoś dała radę, ale kiedy po pierwszej fali miłości usiadłam sobie z kotą na kolanach, głaszcząc ją dalej i obserwując wszystkie sztuczki, które wyczyniała, nagle zadzwonił telefon, zostawiony przez Ewę na szafce. Odruchowo się podniosłam, aby go wziąć i jej zanieść, więc Sabrina musiała zeskoczyć mi z kolan. Wylądowała na podłodze, popatrzyła na mnie uważnie, po czym skuliła się i... powolutku poszła do klatki, rzucając mi tylko jedno długie wymowne spojrzenie. Gdyby chciała powiedzieć "Rozumiem... Było miło, ale będzie jak zawsze, ty teraz sobie idziesz, a ja muszę tam wrócić i zostać sama", nie mogłaby zrobić tego lepiej.

Telefon przestał dzwonić. Stałam i patrzyłam na kota. Kot usiadł w drzwiach klatki i patrzył na mnie. Ukucnęłam.
- No chodź - mruknęłam.
Jeden sus i była na moich kolanach. Usiadła, następnie uniosła się, zarzuciła mi łapki na szyję, łepek przytuliła do twarzy i przylgnęła do mnie całym ciałkiem. Mruczała.
A ja już wiedziałam, że nie wrócę do domu sama.



* płakanie w kinie na kreskówkach i filmach familijnych się nie liczy, wszyscy tak robią, tylko po mnie po prostu bardziej to widać.

1 komentarz: