niedziela, 30 sierpnia 2015

"Obaj czekamy już na nie z niecierpliwością!"

Piątek wieczór. Siedziałam sobie na murku na Moście Teatralnym, świeżo po konwersacji z bardzo romantycznym panem żulem*, kiedy zadzwonił telefon. 
- Dzień dobry, a właściwie dobry wieczór, Piotr z tej strony! Chciałem tylko pani powiedzieć, że jestem już w Poznaniu, wszystko mam przygotowane i kupione, no, może parę rzeczy jeszcze musi kurier dowieźć, ale myślę, że tak na środę spokojnie możemy się umówić na przeprowadzkę kotów do mnie.

Kilka tygodni wcześniej kiniek, wolontariuszka zajmująca się w Fundacji przekazywaniem ankiet od osób zainteresowanych adopcją do opiekunów poszczególnych kotów, podesłała mi mail od pana chcącego wraz z synkiem adoptować koci dwupak. Uznała, że Fiolka i Ampułka idealnie wpasowują się w target, w związku z czym warto byłoby owego pana nimi zainteresować, zachęcić, zaintrygować i ogólnie omotać na tyle, aby zgodził się przyjechać i je obejrzeć. Rozpoczęłam zatem intensywne zabiegi animalno-matrymonialne, wymieniając się szeregiem maili z rzeczonym panem o imieniu Piotr. Maile były miłe i sympatyczne, ewentualne kwestie sporne szybko zostały wyjaśnione, więc umówiliśmy datę spotkania, podczas którego pan Piotr miał poznać dwoje potencjalne podopieczne. Obie strony były bardzo przejęte (spojrzenie Ewy, z politowaniem patrzącej na moje miotanie się - bezcenne...), ale koniec końców sympatia okazała się obustronna: dziewczęta, mimo początkowego olania gościa, w końcu łaskawie pokazały kilka uroczych obrazków, a co najważniejsze, pojawiła się ta specyficzna chemia, iskierki i dzwoneczki w tle, które mówią "tak, to będzie ten człowiek dla tych kotów!". Po klasycznych trzech dniach na przemyślenie zdzwoniliśmy się - pan Piotr koty adoptować chciał nadal, my uznałyśmy, że jako opiekun sprawdzi się doskonale i tak oto wstępna umowa ustna została zawarta, a jako że pan Piotr musiał jeszcze wyjechać, umówiliśmy się na telefon po jego powrocie. I oto zadzwonił...

A więc nadeszło nieuchronne - miałam się rozstać z moimi pierwszymi tymczasami.

Raz czy dwa w postach ludzi na facobookowym profilu Kociego Pazura zdarzyło mi się znaleźć komentarze typu: "No tak, namawiacie ludzi na bycie domami tymczasowymi, a jak nikt nie weźmie kota, to co? One wtedy zostają już na stałe". Owszem, zdarzają się sytuacje, że ten czy inny koteł nie może znaleźć domu przez czas dłuższy, że mieszka w danym DT kilka lub kilkanaście miesięcy, ale wolontariusz w żaden sposób nie jest zobligowany trzymać go u siebie w nieskończoność i  w każdej chwili może ustalić z Fundacją termin zabrania zwierzaka. Na nic nie jesteśmy skazani, do niczego się nas nie zmusza, opieka nad danym zwierzęciem to zawsze nasz świadomy wybór i tylko od nas** zależy, czy się na nią zgodzimy. Przeważnie się zgadzamy (w końcu po to zostaje się wolontariuszem, żeby pomagać potrzebującym) i naprawdę nie rozumiem, dlaczego część ludzi zakłada, że nie marzymy o niczym innym, jak tylko o momencie, w którym tymczas opuszcza nasze progi. Jasne, każdy wolontariusz chce, aby jego podopieczny znalazł dobry kochający dom, ale czy to musi być równoznaczne z chęcią pozbycia się go jak najszybciej? Bynajmniej! Między nami a naszymi podopiecznymi zadzierzgują się bardzo silne więzi, nawet jeśli jest to kot, który "tylko" u nas zamieszkał. Jak można nie pokochać futra, które na pewien czas staje się częścią naszego życia, które budzi nas rano, zasypia obok wieczorem, którego charakterystyczne zachowania jesteśmy po pewnym czasie w stanie wymienić z pamięci? Żyjemy z tymi kotami, opiekujemy się nimi, wozimy je do weterynarza, a niejednokrotnie dosłownie wyrywamy śmierci i pielęgnujemy podczas długiego dochodzenia do zdrowia. Często na nowo uczymy zaufania do człowieka, pokazujemy, że ręka nie musi kojarzyć się z ciosem, a kolano z kopniakiem. Nie sposób opisać uczucia, towarzyszącemu obserwowaniu tych metamorfoz, patrzeniu, jak w popękanym kocim sercu na nowo rodzi się nieśmiała nadzieja, że tym razem już nikt go nie skrzywdzi, że teraz wszystko będzie dobrze***...

I dlatego takie rozstania nigdy nie są łatwe. Jednak bycie domem tymczasowym uczy człowieka jednej z najwspanialszych rzeczy - kochania bez krztyny egoizmu, kochania za nic, bez żadnych zależności typu "kocham cię, a ty mnie kochasz i jesteś mój, i nikt poza mną dla ciebie nie istnieje". Bez względu na to, jak bardzo przywiązujemy się do danego zwierzaka, musimy mieć na uwadze przede wszystkim dobro jego, ale i innych kotów. Bo wprawdzie tymczas często czuje się u nas dobrze, ale kiedy ma się pod opieką kilka kotów, nie zawsze jest się w stanie poświęcić każdemu tyle uwagi, miłości i troski, ile by potrzebował. Poza tym każde miejsce w DT jest na wagę złota i na każde czeka kolejny potrzebujący kot... Oczywiście, wolontariusz tylko człowiek, więc czasem zdarza się, że najlepsze chęci przegrywają z uczuciami i tymczas staje się rezydentem. Ja też pierwszy raz poległam (ale kto nigdy nie adoptował fundacyjnego kota, niech pierwszy rzuci tymczasem...), teraz już nie było wyjścia. Kochałam te koty, oczywiście, że je kochałam - były cudownymi zwierzakami, stały się częścią mojej rodziny i towarzyszyły mi w naprawdę ciężkich dla mnie momentach, w najgorszych chwilach pomagały utrzymać pion i... ech. Wiedziałam, że nie mogę ich zatrzymać, bo to byłby już skrajny egoizm, a poza tym... Przed spotkaniem z panem Piotrem Ewa dała mi bezcenną radę: "Masz intuicję, słuchaj jej" - a teraz właśnie moja intuicja wręcz krzyczała, że Fiolka i Ampu to idealne koty dla pana Piotra i Filipa, że ta czwórka ma szansę stać się naprawdę zgraną kocio-ludzką drużyną i że dziewczyny w nowym domu będą po prostu bardzo szczęśliwe.

Tylko żeby serce nie uderzało tak ciężko...

Wracałam do domu, pogrążona w melancholii. Kocia Komuna jak zwykle w pełnej gotowości czekała w korytarzu, pokazując mi na wszystkie sposoby, jak bardzo cieszą się z mojego powrotu (i tego, że dostaną jedzenie). Po wstępnym powitaniu poszłam do kuchni, przygotować kolację. Patrzyłam smętnie na dwie biało-granatowe miseczki - niedługo będzie jeść z nich ktoś inny... Sny miałam dziwne i smutne, a gdy rano śpiew Fioli ("daaaj, daaaaj, daaaaj!") wyrwał mnie z onirycznych majaczeń, wygłaskałam ją serdeczniej niż zwykle. Mruczała, ocierając łebkiem o moją rękę i policzek. Na początku naszej znajomości nawoływała o jedzenie, siedząc w drzwiach. Teraz, po niecałych dwóch miesiącach razem, tuliła się do mnie bez skrępowania czy lęku... Przygotowałam śniadanie, nakarmiłam całą czeredkę, a kiedy zjadły, umyłam miseczki i zaczęłam szykować się do wyjścia. Fiola chodziła za mną i zagadywała, Ampułka zaś - jak przystało na Pannę Zdystansowaną - zajęła ulubione miejsce na parapecie, obok kociej trawki i stamtąd mi się przyglądała. Jakie ona miała piękne oczy, trawka była przy nich szara...
- Jedziecie do domu, wiesz, Ampu? - zapytałam rysią piękność - Pan Piotr dzwonił. Czekają już na was z Filipem...
Pogłaskałam ją po grzbiecie i pod bródką. Spodziewałam się, że jak zwykle wytrzyma kilka sekund, a następnie oddali się, bez pośpiechu, acz stanowczo - ale tym razem kota przymrużyła oczy, z wyraźną przyjemnością uniosła łebek do góry, po czym... rozmruczała się głośno. Jej pierwsze mruczenie, wywołane moim głaskaniem. Na kilka dni przed wyjazdem...

Całe szczęście, że końcówka sierpnia była słoneczna i zanim dojechałam do pracy, schowane za ciemnymi okularami oczy przestały być tak bardzo czerwone.





* nie wiem dlaczego, ale jeśli na przystanku czy innej podobnej przestrzeni znajduje się setka osób i jeden towarzysko nastawiony pan żul / bezdomny / pijany / zwyczajnie dziwny, to na 90% jako interlokutora wybierze mnie. Nie wiem, z czym to się wiąże, przecież wyraz twarzy mam przeważnie odpychający i wrogi, może powinnam posłuchać mamy i zacząć się ubierać nieco poważniej, no ale heloł, ostatnio zaczęłam nosić kardigan (czy jak to się tam nazywa), a i tak nic się nie zmieniło.

** oczywiście zawsze bierzemy pod uwagę sugestie wolontariuszy bardziej doświadczonych, którzy potrafią ocenić, czy ten lub inny kot nie będzie stanowił dla nas zbyt wielkiego wyzwania, bo zwyczajnie brakuje nam wiedzy czy umiejętności. Zapał neofity zapałem neofity, ale najważniejsze jest dobro kota.

*** dlatego też wolontariusze często są podejrzliwi podczas rozmów przedadopcyjnych, dlatego wymagają wypełnienia ankiety i zadają tyle pytań, bo kto oddałby w niepewne ręce stworzenie, o którego życie walczył?

czwartek, 27 sierpnia 2015

Co dwie koty, to nie jedna...

- Łup!.. szszszur. Łup!.. szszszur. Łup!.. szszszur.
Zegar wskazywał godzinę drugą w nocy. O tej porze przeciętni obywatele świata w naszej strefie czasowej pogrążeni są w głębokim śnie. Cóż, pierwszy raz w życiu byłam nieprzeciętna, ale jakoś mnie to nie cieszyło.
- Łup!.. szszszur. Łup!.. szszszur. Łup!.. szszszur.
Zgodnie z zaleceniem Kurciak, Fiola i Ampułka zostały od siebie odizolowane. Ponieważ Pasiuk zdradzał od czasu do czasu dziecięce namiętności pijawcze i przysysał się do Dżendera, obawiałam się, że podobnie będzie z Fiolką, zatem to ona została zamknięta w pokoju obok. Kurciak uprzedziła mnie, że Fiola jest kotem wyjątkowo utalentowanym w dziedzinie pokonywania przeciwności życiowych i potrafi otwierać drzwi, skacząc na klamkę, niemniej uznałam, że nawet jeśli odblokuje zamek, to z ogranicznikiem sobie nie poradzi. Nie doceniłam jednak zawziętości kociej duszy, która od godziny 23 niemal nieprzerwanie atakowała przeszkodę, a że obleczona była w pięciokilowe ciało, to efekty dźwiękowe, acz monotonne, były nad wyraz sugestywne. Mając w pamięci zasadę, że to nie koty wychowują mnie, tylko ja koty*, leżałam twardo i niewzruszenie, ale w miarę upływu czasu łomoty robiły się coraz intensywniejsze, zaczęłam się więc łamać. Kiedy upiorna wyobraźnia podsunęła mi wizję Fioli wybijającej zadkiem dziurę w podłodze i spadającej wśród kłębów tynku na łóżko pani Janinki, sąsiadki z piętra niżej, poddałam się...

Tak brzmiałaby notka z pierwszego poranka tymczasowania, gdybym miała wtedy głowę, żeby pisać. Szczerze jednak przyznam, że absolutnie nie mogłam się zmobilizować, żeby usiąść przed laptopem. Całą moją uwagę pochłaniały dwa nowe kocie byty i związane z nimi przearanżowanie życia na nowo. I mniejsza o mnie, bo ja jak to ja, w swoim jakże uroczym niemyśleniu kierowałam się zasadą, że wszystko musi być dobrze i wszyscy utrzymamy się na powierzchni, jednakoż:
- przybysze musieli przyzwyczaić się do nowego miejsca i pozostałych domowników
- domownicy musieli przyzwyczaić się do przybyszów i dzielenia miejsca z nimi
A wiedzieć trzeba, że wprawdzie powtarzana przez wielu mantra "kot przywiązuje się do miejsca, a nie do człowieka" to bzdura, niemniej faktem jest, że kot przeważnie ma w mieszkaniu swoje ulubione miejscówki, ma też wypracowany przez siebie rytm dnia, zachowania i rytuały, a większość futer za drastycznymi zmianami nie przepada i może reagować na nie rozmaicie. Jak to obrazowo ujęła Ewa: "kiedy przyjeżdżają do ciebie znajome, to może nawet być fajnie, ale kiedy obce baby zaczynają ci się rządzić w domu i zajmują nawet szufladę z bielizną, to może cię strzelić, nie?". Kot nie człowiek, ale prawda uniwersalna. Proces dokocania bywa zatem często długotrwały, skomplikowany, znaczony kłębami wydartej sierści (a bywa, że krwią) i wymaga od opiekuna niemałej wiedzy tudzież znajomości meandrów kociej psychiki - jako kompletny nowicjusz meandry owe zgłębiałam zawzięcie i pilnie, niemniej dość powoli. Chwała Bogu, koty okazały się znacznie mądrzejsze ode mnie i zanim cokolwiek zrozumiałam - lub, co gorsza, wdrożyłam w życie - załatwiły sprawę między sobą.

Fiolka, zgodnie z tekstem na stronie Fundacji, miała być nieśmiała i potrzebować czasu na przyzwyczajenie się do nowych sytuacji - ha ha ha, że tak ponuro zarechoczę. Zbrojna w potężne gabaryty i jeszcze potężniejszą osobowość, błyskawicznie ustawiła sobie wszystkie koty, jednoznacznie dając do zrozumienia, że teraz ona jest królową na tym zamku. Czy wiązało się to z wprowadzeniem terroru? Bynajmniej - zamach stanu był bezkrwawy. Dżender, mający wyraźną słabość do kobiet dominujących**, z miejsca się w niej zakochał i zachowywał jeszcze durniej niż zwykle, starając się przebywać w pobliżu srogiej dominy, purcząc ze szczęścia, ilekroć doznał łaski muśnięcia ogonem czy wspólnego polegiwania na dywanie. Bura, mimo ciągłego zrzędzenia i narzekania na swoją krzywdę, także przejawiała pewien rodzaj fascynacji Fiolą i łaziła za nią jak zdystanowany cień, co oczywiście nie zmieniało faktu, że na każde spojrzenie reagowała sykami i buczeniem. Pasiuk natomiast rozsądnie uznał, że co cztery koty to nie dwa i co jakiś czas usiłował nowe ciotki wyzyskać zabawowo w zakresie uszu i ogonów. Od Fioli dostawał przeważnie po łbie (co mu w żaden sposób nie szkodziło, gdyż łeb i tak ma toto pusty), natomiast Ampułka chętniej ulegała jego zaczepkom i wspólnie demolowali wędkę lub dręczyli ulubionego przez Pasiuka Pana Makarona. W przeciwieństwie do matki Ampułka nie przejawiała żadnych zakusów terytorialnych, nie żądała władzy ni hołdów, prezentując postawę absolutnego kociego zen. Zjeść, pospać, popatrzeć na świat, czasem ewentualnie pobawić się wędką, maskotką czy małym drapakiem, to zupełnie wystarczało jej do szczęścia. Amputowany ogonek w niczym nie ujmował jej urody, upodabniając ją do górskiego rysia, tym bardziej, że lubiła wysokości - przeważnie układała się na ikeowskim regale przy kocim drzewku, stamtąd obserwując świat. W żadne bliższe interakcje z domownikami nie wchodziła, nadal najchętniej trzymając się Fiolki, ale też nie stroniła od nich i nie unikała wspólnego przebywania w pokoju. Cała piątka szybko przyzwyczaiła się do swojej wzajemnej obecności, traktując ją jako coś oczywistego i normalnego, do tego stopnia, że po tygodniu nie mogłam sobie przypomnieć, jak wyglądało nasze życie bez dziewczyn.

Płynęły kolejne dni i kotki coraz wyraźniej prezentowały swoje charaktery i charakterki. Celowała w tym zwłaszcza Fiolka, która mimo wyglądu absolutnie niewyróżniającego okazała się kocią gwiazdą pierwszej wielkości. Ta malutka i okrąglutka, przeciętnej na pierwszy rzut oka urody burasia okazała się niezwykle inteligentną, uroczą, rozgadaną i pełną życia kocią kobietką, targaną rozlicznymi namiętnościami, spośród których na pierwszy plan wysuwało się oczywiście jedzenie. Całymi godzinami potrafiła perorować, usiłując mnie przekonać, że dzieje jej się straszna krzywda i odchudzana jest przemocą, a niesłusznie ("z głodu tak puchnę, pani, z głodu!"). Szczególnie ognistych tonów jej wypowiedzi nabierały, gdy o szóstej rano opornie myślący człowiek chciał spać, zamiast wyleźć z betów i nakarmić koty. W miarę zacieśniania się więzów między nami poranne perswazje Fioli zaczęły się robić coraz bardziej wyszukane - od lamentów na dywanie przy kanapie, po czułe śpiewy nad uchem, a nawet pacanie łapką po twarzy i tarmoszenie za ramię. Pomiędzy posiłkami Fiola była równie skora do rozmów - potrafiła podejść i zagaić ot tak, z potrzeby serca, chętnie też odpowiadała, kiedy zagadało się do niej. Jak na prawdziwą damę przystało, pieszczot domagała się rzadko, jednak kiedy się jej je oferowało, przyjmowała głaskanie z przyjemnością, chętnie uruchamiając traktor. Szybko też przekonała się, że "człowiek plus łóżko plus kot" to bardzo dobra i warta stosowania kombinacja (uwierzylibyście, jak przyjemną poduszkoprzytulanką może być koci zadek?). Jednym słowem - kot idealny, a przy tym absolutnie nie nudny.

I tak płynęły nam dni, zwodniczo spokojnie i przyjemnie. Poranne karmienie, praca/inne ewentualne zajęcia terenowe, wieczorne karmienie, rodzinny wieczór - tak lubiana przez koty rutyna chwyciła nas w objęcia. Poznawaliśmy się coraz lepiej, zżywaliśmy coraz bardziej i mimo iż gdzieś na dnie serca nadal chowałam niejasny lęk przed katastrofą, ta nie następowała. Ja uczyłam się kotów, a koty uczyły się siebie, czego efektem były landrynkowe wręcz obrazki podrzemujących wespół futer. Nawet Bura przestała zrzędzić, ba - parę razy przyłapałam ją na zachowaniach neutralnych, ocierających się niemal o przyjacielskie!

Gdyby wcześniej ktoś mi powiedział, że takie obrazki będą miały miejsce, uznałabym, że chyba ma gorączkę. A tu proszę, cuda...

I właśnie wtedy, kiedy wszystko wydawało się być na jak najlepszej drodze, a na horyzoncie majaczyły nam błogi spokój i cicha stabilizacja, gdzieś w najodleglejszych zakątkach mojego mózgu zaczął kiełkować zbrodniczy plan...


* mówiłam już, że neofici bywają niesamowicie zabawni w swojej naiwności?
** nie, nie chodzi o mnie

No to pierwsze koty za płoty!

- Możesz się zająć jednym kotem - powiedziała Morri, patrząc z zadumą na mój kwestionariusz. Tak mi się przynajmniej wydawało, bo za każdym razem, kiedy odwracałam głowę w jej kierunku, któraś z czarnych koteczek radośnie uwieszała się na moich dredach - A myślałaś może o dwupaku?
- Jeżeli tylko będzie trzeba, to dlaczego nie? - odparłam z ognistym zapałem, mimo iż drobne pazurki wbijały mi się w plecy. Czułam się osobliwie szczęśliwa i gdyby Morri zaproponowała mi wtedy urządzenie w mieszkaniu kociego przytułku, pewnie zareagowałabym równie entuzjastycznie*.
- To świetnie, bo akurat mamy dwa koty, które niedługo będą potrzebowały domu: Ampułka i Fiolka.
Ruszyłam szarymi komórkami i przywołałam z pamięci obraz wspomnianych. Dwie buraski, bardzo zżyte (siostry albo mama z córką), Ampułka z powodu martwicy miała amputowane pół ogonka. Na zdjęciach zupełnie zwykłe, niczym się nie wyróżniające, no może poza rozczulającym lgnięciem do siebie - gdyby przecięły mi drogę, mignęły w krzakach albo przebiegły obok chodnikiem, nie zapamiętałabym ich jakoś specjalnie. Nie były rude, nie były trikolorkami, nie mogły nawet pretendować do miana lśniących panterzych czarnych piękności, dawno też wyrosły z etapu bycia małymi puszystymi burymi kuleczkami. Takie koty często padają ofiarą swoistego "zmysłu estetycznego" ludzi, którzy zamiast pozwolić kotu pokazać swój charakter i pokochać go, patrzą tylko na kolor futra czy oczu, traktując zwierzę jak ozdobny bibelot lub uzupełnienie wyposażenia salonu...
- Jeśli potrzebują domu, a ty uważasz, że dam sobie z nimi radę, to jak najbardziej! - potrząsnęłam głową tak energicznie, że buszująca mi we włosach czarna istotka straciła równowagę z oburzonym miauknięciem upadła na kanapę.
Decyzja została zatem podjęta, jednak zanim dziewczyny zamieszkały u mnie, musiałam sprężyć się i dopilnować paru rzeczy. Primo: zadbać o bezpieczeństwo kotów i odpowiednio przygotować mieszkanie. Jako że nie posiadałam balkonu, musiałam tylko zamontować ograniczniki w oknach (mimo podjęcia kroków niemalże wojennych i konsultacji ze specjalistą w dziedzinie stolarki okiennej, cała sprawa zakończyła się na przyklejeniu odpowiedniego ustrojstwa, kupionego w Ikei) plus usunąć kilka przedmiotów, mogących zostać przez koty zrzuconych lub ściągniętych. To był pikuś. Secundo: zmieniona została zdecydowanie dieta moich futrzastych podopiecznych. Z jednej strony niebagatelny wpływ na to miała rozmowa z Morri, podczas której dowiedziałam się, że nie to dla kota dobre, co się jako takie reklamuje, z drugiej zmusiło mnie to tego życie, a raczej przewód pokarmowy Pasiuka, który jak na dzikusa z chlewika wziętego, jelitka miał delikatne iście po hrabiowsku. Skończyły się więc czasy Puriny i puszek niewiadomego pochodzenia, na stole zagościła sucha Animonda i mokra Bozita, która finalnie została zamieniona na surowe mięsiwo i podroby. Koty były zachwycone, ja mniej - do momentu, kiedy ze zdumieniem stwierdziłam, że sierściuchy jakoś wyładniały, zrobiły się mięciutkie, gładziutkie i puszyste,  mimo nakładania im takich samych jak wcześniej porcji zostawiają w miskach sporo karmy (a dotąd żarły wszystko z impetem godnym odkurzaczy), kuweta mniej śmierdzi, portfel chudnie o wiele wolniej, a wszechobecne kłaki jakby zmniejszyły intensywność występowania. W sumie wstyd mi było, że wcześniej na to nie wpadłam, w końcu jako pierwsza odchudzająca się III RP najlepiej powinnam wiedzieć, jaki wpływ na organizm ma dieta... Nie miałam czasu jednak kajać się i zastanawiać nad tym, ponieważ czekała mnie najważniejsza rzecz, od której w sumie zależało wszystko - przetestowanie moich podopiecznych pod kątem Fiv/FeLV.
Co dokładnie kryje się pod tymi tajemniczo brzmiącymi skrótami? Najprościej i najbardziej łopatologicznie rzecz ujmując, Fiv to u kotów odpowiednik wirusa HIV, natomiast FeLV to wirus kociej białaczki. To była kolejna rzecz, o której ja, biedne ograniczone dziecko, odkrywające świat, nie miałam pojęcia. Błyskawiczne douczenie pozwoliło mi się upewnić, że żaden z tych wirusów nie jest dla kota jednoznacznym wyrokiem śmierci, oznacza natomiast, że zwierzę musi być otoczone zdecydowanie troskliwszą i bardziej specjalistyczną opieką, nie może mieć także styczności ze zdrowymi przedstawicielami swojego gatunku. Gdyby się okazało, że któryś z moich futrzaków jest nosicielem Fiv lub FeLV, w dużej mierze skomplikowałoby to kwestię tymczasowania, chociaż domy dla kotów z Fiv są bardzo potrzebne, bo jest im znacznie trudniej znaleźć opiekuna na stałe, ludzie za mało wiedzą na temat tego, co taka diagnoza dla kota właściwie znaczy... Jezu, niewiele było momentów w życiu, kiedy byłam równie zestresowana jak wtedy u weterynarza i chyba żaden negatywny wynik jakiegokolwiek testu nie ucieszył mnie w życiu bardziej **. Mogłam tymczasować!

No i nadszedł TEN DZIEŃ. Kurciak, jedna z wolontariuszek, chwilowo opiekująca się kotkami, umówiła się ze mną na podrzucenie ich wieczorem. Oczywiście całość poprzedzona była wyczerpującym wywiadem na temat dziewczyn - jaki jest ich stan zdrowia, jak wygląda dieta, co mogą, czego nie mogą, co powinnam zrobić, a czego absolutnie się wystrzegać, wiedziałam więc, że Fiolka ma laktację, którą to laktację należy bezwzględnie zatrzymać, poza tym obie koty powinny być rozdzielane (bo Ampułka lubi ciamkać Fiolkę, co pobudza laktację) oraz na diecie, w związku z czym miska z karmą zniknęła z widoku, a domownicy celem przyzwyczajenia byli karmieni dwa razy dziennie. Z zapałem neofity ułożyłam też cały program przyzwyczajania kotów do siebie - izolacja w osobnych pokojach, przenoszenie zapachów, karmienie po obu stronach drzwi... Kiedy jednak wyświetlacz w telefonie oznajmił mi "Jedziemy!", prawie umarłam na zawał. 

Pierwsze wrażenie - "Boże, jakie one są ogromne!". Wiedziałam wprawdzie, że wskutek średnio rozsądnych działań poprzedniej opiekunki, koty (a zwłaszcza Fiolka) porządnie się roztyły, ale nie spodziewałam się, że będą AŻ TAK wielkie... Bura zawsze była malutka i filigranowa, Pasiuk jako kocię ledwo wyrastał grzbietem ponad poziom moich kostek, jeden jedyny Dżender miał rozmiary odpowiednie dla kocura w swoim wieku, ale nawet i on wydał mi się nagle jakiś taki wątły i szczupły... Dwie potężne tygrysice w transporterze rozmiarów kontenera siedziały spokojnie, z rzadka wydając urywane miauki. Przejęta sytuacją, chciałam gościnnie zanieść je do nowego lokum (czyli do mniejszego pokoju), kiedy Kurciak najspokojniej w świecie odblokowała kratkę w transporterze i nowoprzybyłe żwawo ruszyły na salony.

Zdrętwiałam. Najbardziej bałam się reakcji Burej, która w malusieńskim ciałeczku ukrywała ponurą moc demona bezwodnej pustyni, niosącego mrok, śmierć, zniszczenie i nienawiść wobec wszystkich istot żywych. Jej reakcje na mnie, innych ludzi, a niedawno Pasiuka, pozwalały mi spodziewać się najgorszego... tymczasem Bura nastroszyła się wprawdzie, przybierając imidż godny szczurojeża, ale zamiast rozpocząć masakrę, czmychnęła sromotnie na kaloryfer w kuchni, trzęsąc się przy tym jak osika. Nie zdążyłam nawet wykrztusić słowa, kiedy Ampułka wskoczyła na kanapę i rozłożyła się tam, zupełnie lekceważąc otoczenie, Fiolka natomiast z gracją kuleczki (a raczej kuli, armatniej w dodatku), obiegła pokój, osyczała wszystko i wszystkich, a następnie ulokowała się na krzesłach pod stołem, skąd ponurym powarkiwaniem obwieszczała, że oto zakończyły się dni bezkrólewia i anarchii, przybyła władczyni tych ziem. Pasiuk, nie mogąc do końca się zdecydować, czy wpaść w zachwyt, czy w panikę, plątał się wszystkim pod nogami, a Dżender, ze ślepiami utkwionymi w Fiolkę, uwalił na dywanie, przyjmując pozy pełne wiernopoddańczego zachwytu. Kurciak, spiesząc się do pracy, udzieliła mi jeszcze na szybko szeregu rad, przekazała wytyczne co do karmienia i podawania leków, po czym wraz ze swym TŻ zniknęła za drzwiami.

Bura trzęsła się na kaloryferze. Dżender prezentował swe wdzięki na dywanie. Spod stołu dobiegało ponure warczenie. Pasiuk gdzieś zniknął. Usiadłam na kanapie i delikatnie pogłaskałam Ampułkę. Spojrzała na mnie oczami, przy których szmaragdy byłyby wyblakłe.
- Damy radę, nie? - zabrzmiało to chyba trochę bardziej niepewnie niż chciałam. Kota popatrzyła na mnie i przeciągnęła się, a następnie przymknęła oczy i zadrzemała. Pełen zen i absolutny brak chęci rozwiania mych obaw i wątpliwości.

Westchnąwszy, udałam się do kuchni szykować kolację.


* asertywność zdecydowanie jest moją mocną stroną, ha ha ha.
** co naraziło mnie na podejrzliwe spojrzenia sąsiadek, ponieważ człowiek płci żeńskiej idący korytarzem bloku, machający białym podłużnym testem, podskakujący i mamroczący z uśmiechem "negatywny, negatywny!", może kojarzyć się dość jednoznacznie.

wtorek, 25 sierpnia 2015

"Będę mieć góra trzy koty", czyli o skromnych mych początkach

Do tej pory wydaję z siebie drwiący rechot, kiedy przypominam sobie, że w ankiecie wolontariackiej zaznaczyłam, iż mogę się zająć jednym kotem dorosłym lub dwoma kociakami. Taki sam rechot wydaję z siebie, kiedy przychodzi mi rozmawiać z ludźmi, którzy mówią "No tak, wzięłabym/wziąłbym kota, ale mam już jednego i u mnie jest tak mało miejsca, tylko dwa pokoje". Gwoli jasności - dziedziczką posesjonatką nie jestem, bytuję w zwykłym klasycznym mieszkaniu w bloku, jakieś 38 metrów kwadratowych, w dodatku bez balkonu. I na tychże 38 metrach żyliśmy sobie w miarę szczęśliwie i zgodnie, ja oraz dwa moje koty, Dżender i Bura.

Tu wypada poczynić krótką przerwę na przedstawienie głównych bohaterów:
- Dżender: cudowny około czteroletni kocur, pierwotnie miał na imię Kobi, ale poszło ono jakoś w zapomnienie, kiedy zaczął zdradzać niepospolite jak na kocura cechy charakteru, czyli anielską łagodność i cierpliwość w stosunku do czwórki kociąt, które praktycznie wychował, myjąc je, wygrzewając i dając się ssać. Rozkosznie łaciaty (ta bródka!), zupełnie wyzbyty z agresji, spokojny i kochający, wyjątkowo kurtuazyjnie traktujący wszelkich przybyszów, choć ostatnio zhardział nieco i nie pozwala się miętosić jak kiedyś.

(skarpeta w tle nie jest świadectwem nieporządku, tylko przestępstwa, ale o tym kiedy indziej)

- Bura: jedno z kociąt, które na własnej piersi (a raczej brzuchu) wychował Dżender. Nieodrodna córka swojej matki, z tą różnicą, że jej matka nienawidziła całego świata, a kochała mnie, Bura natomiast nienawidzi całego świata i na tym koniec. Imię ma niewyszukane, gdyż uparła się przy nim ówczesna moja druga połowa (tym samym nie jestem jedyną istotą, która została przezeń skrzywdzona) i właściwie bardzo długo nie dostrzegałam jej subtelnej urody: jest drobna i smukła niczym półroczne kocię, a jej umaszczenie jest raczej płowe niż bure. I ma rozkosznie cętkowany brzuszek.

  

I ja. Nie jestem rozkosznie łaciata ani nie mam cętkowanego brzuszka, więc zadowólmy się ogólnym odnotowaniem faktu mego istnienia. Bo jakkolwiek by nie było, to ono wygenerowało powstanie kociego żywotowiska, o którym mogę teraz pisać (jest powód do dumy, ha!). I to rzeczone istnienie, przeglądając sobie pewnego ranka facebooka, zauważyło ogłoszenie mówiące o kociętach, potrzebujących domu. Jeden z kociaków miał białobure futerko i śmieszną smugę na nosie...

edit: zawsze mnie zastanawia, jak ja to robię, że podejmuję ważne bądź co bądź decyzje, praktycznie przy tym nie myśląc. No bo przecież Jezu, miałam już dwa koty, w tym  jednego przepełnionego ogólną niechęcią do świata i ludzi, więc skąd mi przyszło do głowy, żeby brać trzeciego? Nie lepiej było zostać przy dwóch? Problem żaden, zajmują się sobą, karma wolno schodzi, żwirek wymienia się raz na trzy tygodnie, więc skąd, do licha, pomysł na trzeciego?!

...napisałam więc do dziewczyny, która udostępniła post, ona wkrótce się odezwała i machina adopcyjna ruszyła. Przy okazji dowiedziałam się, że Ania jest wolontariuszką w Fundacji Koci Pazur, ale kociaki będą adoptowane niejako zewnętrznie, bez wdrażania obowiązujących w FKP procedur. Umówiłyśmy się na konkretny dzień, który przesiedziałam jak na szpilkach, aby dowiedzieć się, że niestety, kocię zwąchało chyba, co się święci i za nic nie chce dać się złapać. Pogodzona z losem planowałam już udać się na spoczynek, kiedy tuż przed 22 zdyszany głos Ani w telefonie oznajmił, że mam natychmiast udać się do kliniki na Mieszka I celem odbioru paskuda. Paskud okazał się chudy, brudny, wystraszony i nieziemsko zacięty (odmówił przyjęcia pasty odrobaczającej), a po przyniesieniu do domu zaszył się w swojej skrzyneczce, w nosie mając przygotowane dlań smakołyki, napoje i kuwetę. W skrzyneczce przesiedział cały następny dzień, po czym przemocą został wzięty na ręce, wygłaskany i przedstawiony domownikom (Bura oczywiście zareagowała tak, jakbym trzymała przed jej nosem szatana, Dżender okazał życzliwą pobłażliwość). Podejście bezpośrednie okazało się nad wyraz skuteczne, gdyż następnego poranka przybysz opuścił skrzyneczkę i mrucząc, okazał mi swą atencję, a następnie jak gdyby nigdy nic, popędził okazywać ją swym pobratymcom. Po kilku dniach stan wizualny kociaka poprawił się nieco i mały pokurcz zaskakująco wyładniał.

Szybko pokazał też swój prawdziwy charakter - obleczonego w futro wszędobylskiego tornada, u którego ogólna życzliwość i radość życia mieszały się z zatrważającym brakiem delikatności i jakiegokolwiek wyczucia. Dżender szybko przestał protestować przeciwko odgryzaniu mu uszu i ogona, a nawet znalazł wyraźną przyjemność w zabawach z młodzieńcem, natomiast Bura, atakowana znienacka, darła się wniebogłosy, pluła jadem i z wyżyn niedostępnych dla przybysza szaf wysyłała w eter klątwy i złorzeczenia. Wszystko to sprawiło, że zaczęłam się zastanawiać, czy pomysł założenia DT był rzeczywiście najlepszym, na co w życiu wpadłam, ale ponieważ myślenie nigdy nie było moją mocną stroną (patrz edit), więc założywszy optymistycznie, że jakoś to będzie, czekałam na przybycie moich pierwszych tymczasów.


So here we are, again

Dawno mnie nie było, fakt. Wypada się pokajać, ale czas płynie tak szybko, że ani się człowiek obejrzy, już miesiąc za pasem i... ech. Wszystko leży. Miałam ambitny zamiar dokonać szeregu błyskawicznych retrospekcji, przeplecionych z mądrymi refleksjami na temat istoty tymczasowania, dojść do teraźniejszości i opowiadać na bieżąco, co się dzieje w mojej kociej komunie, tymczasem wszelkie zamiary szlag trafił, ha. Ale może to i dobrze, wszak zaczynanie opowieści od pradziejów świata niekoniecznie musi jej wyjść na dobre. Zatem więc, aby skrócić to, co przydługie:

a) wizyta u Kasi vel. Morri odbyła się i nie przypominała przesłuchania, na jakie się nastawiałam - była raczej bardzo sympatyczną pogawędką na temat kotów i życia z nimi, przeplataną z rzadka spojrzeniami w mój kwestionariusz. Wprawdzie już wtedy okazało się, że moja wiedza na temat kotów jest, delikatnie mówiąc, nieco ograniczona, ale Morri robiła wrażenie, jakby już nie z takimi ignorantami miała do czynienia, więc jej spokój trochę mi się udzielił. Dodatkowo miałam okazję przekonać się, że w jednym małym pokoju spokojnie może funkcjonować pięć futer, w tym trójka wyjątkowo aktywnych kociąt, poznałam też bezpośredniego sprawcę całego mojego kociego bałaganu emocjonalnego, czyli pana Pinkersa, rudobiałego kocurka, skazanego przez właściciela na śmierć. Morri opowiadała o innych kotach, zarówno tych, których historie znałam z fundacyjnego forum, jak i o dawnych podopiecznych, a także o anonimowych ofiarach ludzkiego okrucieństwa i głupoty, z którymi stykała się podczas pracy w Kocim Pazurze. Słuchałam jej jak zaczarowana, a im więcej rzeczy się dowiadywałam, tym bardziej spróbować, ale jednocześnie bałam się jak cholera. Nie ukrywałam swoich obaw, nie zgrywałam chojraka i prosto z mostu mówiłam, co i jak - nie mam doświadczenia w pracy z kotami doświadczonymi przez los, czasami długo nie ma mnie w domu, moja Bura ma w sobie gen demona i nienawidzi innych istot...  Kasia też nie usiłowała mnie przekonać, że wszystko będzie łatwe, piękne i urocze. Uczciwie postawiła sprawę jasno - miałam się nastawić, że czasem może być ciężko, że inni wolontariusze chętnie mi pomogą, ale nikt nie będzie mnie niańczył, a bycie domem tymczasowym wiąże się nie tylko z obowiązkiem uzupełniania wątków na forum czy robieniem zdjęć, ale przede wszystkim z wzięciem na siebie odpowiedzialności za kocie życie i zdrowie. Mimo tego coś mówiło mi, że jeśli przynajmniej nie spróbuję, będę skończonym tchórzem. W międzyczasie czarne kocięta zaanektowały mnie jako doskonały plac zabaw, jedno z nich zasnęło mi między stopami, a ukrywająca się dotąd przed ludzkimi oczami lokatorka pokoju, półdzika buraska, przemogła swój lęk, przemaszerowała przez pokój i zaczęła domagać się od Morri głaskania - patrzyłam, jak wielką przyjemność sprawia jej dotyk ludzkiej ręki, jak bardzo obie, i Morri, i kot, są dumne z tego niezwykłego aktu odwagi - i byłam ugotowana. Zgodziłam się. Chwała Bogu, że Kasia w swej mądrości nie kazała mi się zastanawiać ani nic z tych rzeczy, tylko wydała konkretne polecenia, dopasowała koty i ustaliła daty, bo oczywiście zaraz po wyjściu wątpliwości wróciły ze zdwojoną siłą i nie opuszczały mnie aż do przyjazdu kotów i chwiałabym się jak ta rozdarta sosna do tej pory. Morri, za Twoją mądrość bezgraniczną, chwała Ci!

b) jeszcze przed zostaniem DT do mojej kociej rodziny, składającej się podówczas z kotów sztuk dwóch, Dżendera i Burej, dołączył kot numer trzy, który po wielu perturbacjach nazewniczych uzyskał ostatecznie imię Pasiuk. Pasiukiem w Rosji nazywa się szczura wędrownego; urocze to słowo znalazłam w książce Olgi Gromyko "Szczurynki" i przepadło, przylepiło się do kocięcia na amen. Oczywiście w książeczce zdrowia ma wpisane po bożemu imię Tango, ale konia z rzędem temu, kto pamięta, że dziecko tak się nazywa. Jemu zresztą jest wszystko jedno, bo i tak reaguje wyłącznie na dźwięk sypanej do miski karmy.

c) zanim zostałam DT, czekała mnie także wizyta kolejnej starszej wolontariuszki, Ewy, która miała pokrótce wprowadzić mnie w zawiłości przystosowania domu i zadbania o kocie bezpieczeństwo, a także zająć się dopilnowaniem odpowiedniego wypełnienia dokumentacji. Bardzo surowa pani specjalistka od spraw techniczno-administracyjnych okazała się człowiekiem bombą, pełnym energii i sypiącym iskrami, rozkochała w sobie moje koty, wyśmiała wszystkie obawy, a pojękiwania i wątpliwości skwitowała krótkim "Nie marudź, stara". Przy okazji udzieliła mi naprawdę cennych wskazówek, dotyczących zabezpieczenia okien (ludzie naprawdę nie mają pojęcia na co stać koty, ani co może im grozić...), a także podpisała umowę, na mocy której stałam się domem tymczasowym z pełnego zdarzenia.

d) przyjęłam dwa pierwsze tymczasy - Ampułkę i Fiolkę.

e) przyjęłam trzeciego tymczasa - Sabrinę.

f) stanęłam na wysokości zadania w obliczu sytuacji awaryjnej, która to sytuacja zamieszkała w mojej łazience, czyli przyjęłam czwartego tymczasa - Avę.

g) wyadoptowałam Ampułkę i Fiolkę.

h) zaadoptowałam Sabrinę, czyli pierwszy raz ukradłam tymczasa.

....a gdzieś w międzyczasie byłam świadkiem sytuacji wzruszających i smutnych, klęłam, płakałam, śmiałam się, wstydziłam i pękałam z dumy, starałam się i błaźniłam, robiłam zdjęcia i kręciłam filmiki, biegałam po weterynarzach i sklepach zoologicznych, nauczyłam się wstawać o szóstej rano i dowiedziałam miliona rzeczy na temat kotów.

I wpadłam po uszy.