wtorek, 25 sierpnia 2015

"Będę mieć góra trzy koty", czyli o skromnych mych początkach

Do tej pory wydaję z siebie drwiący rechot, kiedy przypominam sobie, że w ankiecie wolontariackiej zaznaczyłam, iż mogę się zająć jednym kotem dorosłym lub dwoma kociakami. Taki sam rechot wydaję z siebie, kiedy przychodzi mi rozmawiać z ludźmi, którzy mówią "No tak, wzięłabym/wziąłbym kota, ale mam już jednego i u mnie jest tak mało miejsca, tylko dwa pokoje". Gwoli jasności - dziedziczką posesjonatką nie jestem, bytuję w zwykłym klasycznym mieszkaniu w bloku, jakieś 38 metrów kwadratowych, w dodatku bez balkonu. I na tychże 38 metrach żyliśmy sobie w miarę szczęśliwie i zgodnie, ja oraz dwa moje koty, Dżender i Bura.

Tu wypada poczynić krótką przerwę na przedstawienie głównych bohaterów:
- Dżender: cudowny około czteroletni kocur, pierwotnie miał na imię Kobi, ale poszło ono jakoś w zapomnienie, kiedy zaczął zdradzać niepospolite jak na kocura cechy charakteru, czyli anielską łagodność i cierpliwość w stosunku do czwórki kociąt, które praktycznie wychował, myjąc je, wygrzewając i dając się ssać. Rozkosznie łaciaty (ta bródka!), zupełnie wyzbyty z agresji, spokojny i kochający, wyjątkowo kurtuazyjnie traktujący wszelkich przybyszów, choć ostatnio zhardział nieco i nie pozwala się miętosić jak kiedyś.

(skarpeta w tle nie jest świadectwem nieporządku, tylko przestępstwa, ale o tym kiedy indziej)

- Bura: jedno z kociąt, które na własnej piersi (a raczej brzuchu) wychował Dżender. Nieodrodna córka swojej matki, z tą różnicą, że jej matka nienawidziła całego świata, a kochała mnie, Bura natomiast nienawidzi całego świata i na tym koniec. Imię ma niewyszukane, gdyż uparła się przy nim ówczesna moja druga połowa (tym samym nie jestem jedyną istotą, która została przezeń skrzywdzona) i właściwie bardzo długo nie dostrzegałam jej subtelnej urody: jest drobna i smukła niczym półroczne kocię, a jej umaszczenie jest raczej płowe niż bure. I ma rozkosznie cętkowany brzuszek.

  

I ja. Nie jestem rozkosznie łaciata ani nie mam cętkowanego brzuszka, więc zadowólmy się ogólnym odnotowaniem faktu mego istnienia. Bo jakkolwiek by nie było, to ono wygenerowało powstanie kociego żywotowiska, o którym mogę teraz pisać (jest powód do dumy, ha!). I to rzeczone istnienie, przeglądając sobie pewnego ranka facebooka, zauważyło ogłoszenie mówiące o kociętach, potrzebujących domu. Jeden z kociaków miał białobure futerko i śmieszną smugę na nosie...

edit: zawsze mnie zastanawia, jak ja to robię, że podejmuję ważne bądź co bądź decyzje, praktycznie przy tym nie myśląc. No bo przecież Jezu, miałam już dwa koty, w tym  jednego przepełnionego ogólną niechęcią do świata i ludzi, więc skąd mi przyszło do głowy, żeby brać trzeciego? Nie lepiej było zostać przy dwóch? Problem żaden, zajmują się sobą, karma wolno schodzi, żwirek wymienia się raz na trzy tygodnie, więc skąd, do licha, pomysł na trzeciego?!

...napisałam więc do dziewczyny, która udostępniła post, ona wkrótce się odezwała i machina adopcyjna ruszyła. Przy okazji dowiedziałam się, że Ania jest wolontariuszką w Fundacji Koci Pazur, ale kociaki będą adoptowane niejako zewnętrznie, bez wdrażania obowiązujących w FKP procedur. Umówiłyśmy się na konkretny dzień, który przesiedziałam jak na szpilkach, aby dowiedzieć się, że niestety, kocię zwąchało chyba, co się święci i za nic nie chce dać się złapać. Pogodzona z losem planowałam już udać się na spoczynek, kiedy tuż przed 22 zdyszany głos Ani w telefonie oznajmił, że mam natychmiast udać się do kliniki na Mieszka I celem odbioru paskuda. Paskud okazał się chudy, brudny, wystraszony i nieziemsko zacięty (odmówił przyjęcia pasty odrobaczającej), a po przyniesieniu do domu zaszył się w swojej skrzyneczce, w nosie mając przygotowane dlań smakołyki, napoje i kuwetę. W skrzyneczce przesiedział cały następny dzień, po czym przemocą został wzięty na ręce, wygłaskany i przedstawiony domownikom (Bura oczywiście zareagowała tak, jakbym trzymała przed jej nosem szatana, Dżender okazał życzliwą pobłażliwość). Podejście bezpośrednie okazało się nad wyraz skuteczne, gdyż następnego poranka przybysz opuścił skrzyneczkę i mrucząc, okazał mi swą atencję, a następnie jak gdyby nigdy nic, popędził okazywać ją swym pobratymcom. Po kilku dniach stan wizualny kociaka poprawił się nieco i mały pokurcz zaskakująco wyładniał.

Szybko pokazał też swój prawdziwy charakter - obleczonego w futro wszędobylskiego tornada, u którego ogólna życzliwość i radość życia mieszały się z zatrważającym brakiem delikatności i jakiegokolwiek wyczucia. Dżender szybko przestał protestować przeciwko odgryzaniu mu uszu i ogona, a nawet znalazł wyraźną przyjemność w zabawach z młodzieńcem, natomiast Bura, atakowana znienacka, darła się wniebogłosy, pluła jadem i z wyżyn niedostępnych dla przybysza szaf wysyłała w eter klątwy i złorzeczenia. Wszystko to sprawiło, że zaczęłam się zastanawiać, czy pomysł założenia DT był rzeczywiście najlepszym, na co w życiu wpadłam, ale ponieważ myślenie nigdy nie było moją mocną stroną (patrz edit), więc założywszy optymistycznie, że jakoś to będzie, czekałam na przybycie moich pierwszych tymczasów.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz