czwartek, 27 sierpnia 2015

No to pierwsze koty za płoty!

- Możesz się zająć jednym kotem - powiedziała Morri, patrząc z zadumą na mój kwestionariusz. Tak mi się przynajmniej wydawało, bo za każdym razem, kiedy odwracałam głowę w jej kierunku, któraś z czarnych koteczek radośnie uwieszała się na moich dredach - A myślałaś może o dwupaku?
- Jeżeli tylko będzie trzeba, to dlaczego nie? - odparłam z ognistym zapałem, mimo iż drobne pazurki wbijały mi się w plecy. Czułam się osobliwie szczęśliwa i gdyby Morri zaproponowała mi wtedy urządzenie w mieszkaniu kociego przytułku, pewnie zareagowałabym równie entuzjastycznie*.
- To świetnie, bo akurat mamy dwa koty, które niedługo będą potrzebowały domu: Ampułka i Fiolka.
Ruszyłam szarymi komórkami i przywołałam z pamięci obraz wspomnianych. Dwie buraski, bardzo zżyte (siostry albo mama z córką), Ampułka z powodu martwicy miała amputowane pół ogonka. Na zdjęciach zupełnie zwykłe, niczym się nie wyróżniające, no może poza rozczulającym lgnięciem do siebie - gdyby przecięły mi drogę, mignęły w krzakach albo przebiegły obok chodnikiem, nie zapamiętałabym ich jakoś specjalnie. Nie były rude, nie były trikolorkami, nie mogły nawet pretendować do miana lśniących panterzych czarnych piękności, dawno też wyrosły z etapu bycia małymi puszystymi burymi kuleczkami. Takie koty często padają ofiarą swoistego "zmysłu estetycznego" ludzi, którzy zamiast pozwolić kotu pokazać swój charakter i pokochać go, patrzą tylko na kolor futra czy oczu, traktując zwierzę jak ozdobny bibelot lub uzupełnienie wyposażenia salonu...
- Jeśli potrzebują domu, a ty uważasz, że dam sobie z nimi radę, to jak najbardziej! - potrząsnęłam głową tak energicznie, że buszująca mi we włosach czarna istotka straciła równowagę z oburzonym miauknięciem upadła na kanapę.
Decyzja została zatem podjęta, jednak zanim dziewczyny zamieszkały u mnie, musiałam sprężyć się i dopilnować paru rzeczy. Primo: zadbać o bezpieczeństwo kotów i odpowiednio przygotować mieszkanie. Jako że nie posiadałam balkonu, musiałam tylko zamontować ograniczniki w oknach (mimo podjęcia kroków niemalże wojennych i konsultacji ze specjalistą w dziedzinie stolarki okiennej, cała sprawa zakończyła się na przyklejeniu odpowiedniego ustrojstwa, kupionego w Ikei) plus usunąć kilka przedmiotów, mogących zostać przez koty zrzuconych lub ściągniętych. To był pikuś. Secundo: zmieniona została zdecydowanie dieta moich futrzastych podopiecznych. Z jednej strony niebagatelny wpływ na to miała rozmowa z Morri, podczas której dowiedziałam się, że nie to dla kota dobre, co się jako takie reklamuje, z drugiej zmusiło mnie to tego życie, a raczej przewód pokarmowy Pasiuka, który jak na dzikusa z chlewika wziętego, jelitka miał delikatne iście po hrabiowsku. Skończyły się więc czasy Puriny i puszek niewiadomego pochodzenia, na stole zagościła sucha Animonda i mokra Bozita, która finalnie została zamieniona na surowe mięsiwo i podroby. Koty były zachwycone, ja mniej - do momentu, kiedy ze zdumieniem stwierdziłam, że sierściuchy jakoś wyładniały, zrobiły się mięciutkie, gładziutkie i puszyste,  mimo nakładania im takich samych jak wcześniej porcji zostawiają w miskach sporo karmy (a dotąd żarły wszystko z impetem godnym odkurzaczy), kuweta mniej śmierdzi, portfel chudnie o wiele wolniej, a wszechobecne kłaki jakby zmniejszyły intensywność występowania. W sumie wstyd mi było, że wcześniej na to nie wpadłam, w końcu jako pierwsza odchudzająca się III RP najlepiej powinnam wiedzieć, jaki wpływ na organizm ma dieta... Nie miałam czasu jednak kajać się i zastanawiać nad tym, ponieważ czekała mnie najważniejsza rzecz, od której w sumie zależało wszystko - przetestowanie moich podopiecznych pod kątem Fiv/FeLV.
Co dokładnie kryje się pod tymi tajemniczo brzmiącymi skrótami? Najprościej i najbardziej łopatologicznie rzecz ujmując, Fiv to u kotów odpowiednik wirusa HIV, natomiast FeLV to wirus kociej białaczki. To była kolejna rzecz, o której ja, biedne ograniczone dziecko, odkrywające świat, nie miałam pojęcia. Błyskawiczne douczenie pozwoliło mi się upewnić, że żaden z tych wirusów nie jest dla kota jednoznacznym wyrokiem śmierci, oznacza natomiast, że zwierzę musi być otoczone zdecydowanie troskliwszą i bardziej specjalistyczną opieką, nie może mieć także styczności ze zdrowymi przedstawicielami swojego gatunku. Gdyby się okazało, że któryś z moich futrzaków jest nosicielem Fiv lub FeLV, w dużej mierze skomplikowałoby to kwestię tymczasowania, chociaż domy dla kotów z Fiv są bardzo potrzebne, bo jest im znacznie trudniej znaleźć opiekuna na stałe, ludzie za mało wiedzą na temat tego, co taka diagnoza dla kota właściwie znaczy... Jezu, niewiele było momentów w życiu, kiedy byłam równie zestresowana jak wtedy u weterynarza i chyba żaden negatywny wynik jakiegokolwiek testu nie ucieszył mnie w życiu bardziej **. Mogłam tymczasować!

No i nadszedł TEN DZIEŃ. Kurciak, jedna z wolontariuszek, chwilowo opiekująca się kotkami, umówiła się ze mną na podrzucenie ich wieczorem. Oczywiście całość poprzedzona była wyczerpującym wywiadem na temat dziewczyn - jaki jest ich stan zdrowia, jak wygląda dieta, co mogą, czego nie mogą, co powinnam zrobić, a czego absolutnie się wystrzegać, wiedziałam więc, że Fiolka ma laktację, którą to laktację należy bezwzględnie zatrzymać, poza tym obie koty powinny być rozdzielane (bo Ampułka lubi ciamkać Fiolkę, co pobudza laktację) oraz na diecie, w związku z czym miska z karmą zniknęła z widoku, a domownicy celem przyzwyczajenia byli karmieni dwa razy dziennie. Z zapałem neofity ułożyłam też cały program przyzwyczajania kotów do siebie - izolacja w osobnych pokojach, przenoszenie zapachów, karmienie po obu stronach drzwi... Kiedy jednak wyświetlacz w telefonie oznajmił mi "Jedziemy!", prawie umarłam na zawał. 

Pierwsze wrażenie - "Boże, jakie one są ogromne!". Wiedziałam wprawdzie, że wskutek średnio rozsądnych działań poprzedniej opiekunki, koty (a zwłaszcza Fiolka) porządnie się roztyły, ale nie spodziewałam się, że będą AŻ TAK wielkie... Bura zawsze była malutka i filigranowa, Pasiuk jako kocię ledwo wyrastał grzbietem ponad poziom moich kostek, jeden jedyny Dżender miał rozmiary odpowiednie dla kocura w swoim wieku, ale nawet i on wydał mi się nagle jakiś taki wątły i szczupły... Dwie potężne tygrysice w transporterze rozmiarów kontenera siedziały spokojnie, z rzadka wydając urywane miauki. Przejęta sytuacją, chciałam gościnnie zanieść je do nowego lokum (czyli do mniejszego pokoju), kiedy Kurciak najspokojniej w świecie odblokowała kratkę w transporterze i nowoprzybyłe żwawo ruszyły na salony.

Zdrętwiałam. Najbardziej bałam się reakcji Burej, która w malusieńskim ciałeczku ukrywała ponurą moc demona bezwodnej pustyni, niosącego mrok, śmierć, zniszczenie i nienawiść wobec wszystkich istot żywych. Jej reakcje na mnie, innych ludzi, a niedawno Pasiuka, pozwalały mi spodziewać się najgorszego... tymczasem Bura nastroszyła się wprawdzie, przybierając imidż godny szczurojeża, ale zamiast rozpocząć masakrę, czmychnęła sromotnie na kaloryfer w kuchni, trzęsąc się przy tym jak osika. Nie zdążyłam nawet wykrztusić słowa, kiedy Ampułka wskoczyła na kanapę i rozłożyła się tam, zupełnie lekceważąc otoczenie, Fiolka natomiast z gracją kuleczki (a raczej kuli, armatniej w dodatku), obiegła pokój, osyczała wszystko i wszystkich, a następnie ulokowała się na krzesłach pod stołem, skąd ponurym powarkiwaniem obwieszczała, że oto zakończyły się dni bezkrólewia i anarchii, przybyła władczyni tych ziem. Pasiuk, nie mogąc do końca się zdecydować, czy wpaść w zachwyt, czy w panikę, plątał się wszystkim pod nogami, a Dżender, ze ślepiami utkwionymi w Fiolkę, uwalił na dywanie, przyjmując pozy pełne wiernopoddańczego zachwytu. Kurciak, spiesząc się do pracy, udzieliła mi jeszcze na szybko szeregu rad, przekazała wytyczne co do karmienia i podawania leków, po czym wraz ze swym TŻ zniknęła za drzwiami.

Bura trzęsła się na kaloryferze. Dżender prezentował swe wdzięki na dywanie. Spod stołu dobiegało ponure warczenie. Pasiuk gdzieś zniknął. Usiadłam na kanapie i delikatnie pogłaskałam Ampułkę. Spojrzała na mnie oczami, przy których szmaragdy byłyby wyblakłe.
- Damy radę, nie? - zabrzmiało to chyba trochę bardziej niepewnie niż chciałam. Kota popatrzyła na mnie i przeciągnęła się, a następnie przymknęła oczy i zadrzemała. Pełen zen i absolutny brak chęci rozwiania mych obaw i wątpliwości.

Westchnąwszy, udałam się do kuchni szykować kolację.


* asertywność zdecydowanie jest moją mocną stroną, ha ha ha.
** co naraziło mnie na podejrzliwe spojrzenia sąsiadek, ponieważ człowiek płci żeńskiej idący korytarzem bloku, machający białym podłużnym testem, podskakujący i mamroczący z uśmiechem "negatywny, negatywny!", może kojarzyć się dość jednoznacznie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz