czwartek, 27 sierpnia 2015

Co dwie koty, to nie jedna...

- Łup!.. szszszur. Łup!.. szszszur. Łup!.. szszszur.
Zegar wskazywał godzinę drugą w nocy. O tej porze przeciętni obywatele świata w naszej strefie czasowej pogrążeni są w głębokim śnie. Cóż, pierwszy raz w życiu byłam nieprzeciętna, ale jakoś mnie to nie cieszyło.
- Łup!.. szszszur. Łup!.. szszszur. Łup!.. szszszur.
Zgodnie z zaleceniem Kurciak, Fiola i Ampułka zostały od siebie odizolowane. Ponieważ Pasiuk zdradzał od czasu do czasu dziecięce namiętności pijawcze i przysysał się do Dżendera, obawiałam się, że podobnie będzie z Fiolką, zatem to ona została zamknięta w pokoju obok. Kurciak uprzedziła mnie, że Fiola jest kotem wyjątkowo utalentowanym w dziedzinie pokonywania przeciwności życiowych i potrafi otwierać drzwi, skacząc na klamkę, niemniej uznałam, że nawet jeśli odblokuje zamek, to z ogranicznikiem sobie nie poradzi. Nie doceniłam jednak zawziętości kociej duszy, która od godziny 23 niemal nieprzerwanie atakowała przeszkodę, a że obleczona była w pięciokilowe ciało, to efekty dźwiękowe, acz monotonne, były nad wyraz sugestywne. Mając w pamięci zasadę, że to nie koty wychowują mnie, tylko ja koty*, leżałam twardo i niewzruszenie, ale w miarę upływu czasu łomoty robiły się coraz intensywniejsze, zaczęłam się więc łamać. Kiedy upiorna wyobraźnia podsunęła mi wizję Fioli wybijającej zadkiem dziurę w podłodze i spadającej wśród kłębów tynku na łóżko pani Janinki, sąsiadki z piętra niżej, poddałam się...

Tak brzmiałaby notka z pierwszego poranka tymczasowania, gdybym miała wtedy głowę, żeby pisać. Szczerze jednak przyznam, że absolutnie nie mogłam się zmobilizować, żeby usiąść przed laptopem. Całą moją uwagę pochłaniały dwa nowe kocie byty i związane z nimi przearanżowanie życia na nowo. I mniejsza o mnie, bo ja jak to ja, w swoim jakże uroczym niemyśleniu kierowałam się zasadą, że wszystko musi być dobrze i wszyscy utrzymamy się na powierzchni, jednakoż:
- przybysze musieli przyzwyczaić się do nowego miejsca i pozostałych domowników
- domownicy musieli przyzwyczaić się do przybyszów i dzielenia miejsca z nimi
A wiedzieć trzeba, że wprawdzie powtarzana przez wielu mantra "kot przywiązuje się do miejsca, a nie do człowieka" to bzdura, niemniej faktem jest, że kot przeważnie ma w mieszkaniu swoje ulubione miejscówki, ma też wypracowany przez siebie rytm dnia, zachowania i rytuały, a większość futer za drastycznymi zmianami nie przepada i może reagować na nie rozmaicie. Jak to obrazowo ujęła Ewa: "kiedy przyjeżdżają do ciebie znajome, to może nawet być fajnie, ale kiedy obce baby zaczynają ci się rządzić w domu i zajmują nawet szufladę z bielizną, to może cię strzelić, nie?". Kot nie człowiek, ale prawda uniwersalna. Proces dokocania bywa zatem często długotrwały, skomplikowany, znaczony kłębami wydartej sierści (a bywa, że krwią) i wymaga od opiekuna niemałej wiedzy tudzież znajomości meandrów kociej psychiki - jako kompletny nowicjusz meandry owe zgłębiałam zawzięcie i pilnie, niemniej dość powoli. Chwała Bogu, koty okazały się znacznie mądrzejsze ode mnie i zanim cokolwiek zrozumiałam - lub, co gorsza, wdrożyłam w życie - załatwiły sprawę między sobą.

Fiolka, zgodnie z tekstem na stronie Fundacji, miała być nieśmiała i potrzebować czasu na przyzwyczajenie się do nowych sytuacji - ha ha ha, że tak ponuro zarechoczę. Zbrojna w potężne gabaryty i jeszcze potężniejszą osobowość, błyskawicznie ustawiła sobie wszystkie koty, jednoznacznie dając do zrozumienia, że teraz ona jest królową na tym zamku. Czy wiązało się to z wprowadzeniem terroru? Bynajmniej - zamach stanu był bezkrwawy. Dżender, mający wyraźną słabość do kobiet dominujących**, z miejsca się w niej zakochał i zachowywał jeszcze durniej niż zwykle, starając się przebywać w pobliżu srogiej dominy, purcząc ze szczęścia, ilekroć doznał łaski muśnięcia ogonem czy wspólnego polegiwania na dywanie. Bura, mimo ciągłego zrzędzenia i narzekania na swoją krzywdę, także przejawiała pewien rodzaj fascynacji Fiolą i łaziła za nią jak zdystanowany cień, co oczywiście nie zmieniało faktu, że na każde spojrzenie reagowała sykami i buczeniem. Pasiuk natomiast rozsądnie uznał, że co cztery koty to nie dwa i co jakiś czas usiłował nowe ciotki wyzyskać zabawowo w zakresie uszu i ogonów. Od Fioli dostawał przeważnie po łbie (co mu w żaden sposób nie szkodziło, gdyż łeb i tak ma toto pusty), natomiast Ampułka chętniej ulegała jego zaczepkom i wspólnie demolowali wędkę lub dręczyli ulubionego przez Pasiuka Pana Makarona. W przeciwieństwie do matki Ampułka nie przejawiała żadnych zakusów terytorialnych, nie żądała władzy ni hołdów, prezentując postawę absolutnego kociego zen. Zjeść, pospać, popatrzeć na świat, czasem ewentualnie pobawić się wędką, maskotką czy małym drapakiem, to zupełnie wystarczało jej do szczęścia. Amputowany ogonek w niczym nie ujmował jej urody, upodabniając ją do górskiego rysia, tym bardziej, że lubiła wysokości - przeważnie układała się na ikeowskim regale przy kocim drzewku, stamtąd obserwując świat. W żadne bliższe interakcje z domownikami nie wchodziła, nadal najchętniej trzymając się Fiolki, ale też nie stroniła od nich i nie unikała wspólnego przebywania w pokoju. Cała piątka szybko przyzwyczaiła się do swojej wzajemnej obecności, traktując ją jako coś oczywistego i normalnego, do tego stopnia, że po tygodniu nie mogłam sobie przypomnieć, jak wyglądało nasze życie bez dziewczyn.

Płynęły kolejne dni i kotki coraz wyraźniej prezentowały swoje charaktery i charakterki. Celowała w tym zwłaszcza Fiolka, która mimo wyglądu absolutnie niewyróżniającego okazała się kocią gwiazdą pierwszej wielkości. Ta malutka i okrąglutka, przeciętnej na pierwszy rzut oka urody burasia okazała się niezwykle inteligentną, uroczą, rozgadaną i pełną życia kocią kobietką, targaną rozlicznymi namiętnościami, spośród których na pierwszy plan wysuwało się oczywiście jedzenie. Całymi godzinami potrafiła perorować, usiłując mnie przekonać, że dzieje jej się straszna krzywda i odchudzana jest przemocą, a niesłusznie ("z głodu tak puchnę, pani, z głodu!"). Szczególnie ognistych tonów jej wypowiedzi nabierały, gdy o szóstej rano opornie myślący człowiek chciał spać, zamiast wyleźć z betów i nakarmić koty. W miarę zacieśniania się więzów między nami poranne perswazje Fioli zaczęły się robić coraz bardziej wyszukane - od lamentów na dywanie przy kanapie, po czułe śpiewy nad uchem, a nawet pacanie łapką po twarzy i tarmoszenie za ramię. Pomiędzy posiłkami Fiola była równie skora do rozmów - potrafiła podejść i zagaić ot tak, z potrzeby serca, chętnie też odpowiadała, kiedy zagadało się do niej. Jak na prawdziwą damę przystało, pieszczot domagała się rzadko, jednak kiedy się jej je oferowało, przyjmowała głaskanie z przyjemnością, chętnie uruchamiając traktor. Szybko też przekonała się, że "człowiek plus łóżko plus kot" to bardzo dobra i warta stosowania kombinacja (uwierzylibyście, jak przyjemną poduszkoprzytulanką może być koci zadek?). Jednym słowem - kot idealny, a przy tym absolutnie nie nudny.

I tak płynęły nam dni, zwodniczo spokojnie i przyjemnie. Poranne karmienie, praca/inne ewentualne zajęcia terenowe, wieczorne karmienie, rodzinny wieczór - tak lubiana przez koty rutyna chwyciła nas w objęcia. Poznawaliśmy się coraz lepiej, zżywaliśmy coraz bardziej i mimo iż gdzieś na dnie serca nadal chowałam niejasny lęk przed katastrofą, ta nie następowała. Ja uczyłam się kotów, a koty uczyły się siebie, czego efektem były landrynkowe wręcz obrazki podrzemujących wespół futer. Nawet Bura przestała zrzędzić, ba - parę razy przyłapałam ją na zachowaniach neutralnych, ocierających się niemal o przyjacielskie!

Gdyby wcześniej ktoś mi powiedział, że takie obrazki będą miały miejsce, uznałabym, że chyba ma gorączkę. A tu proszę, cuda...

I właśnie wtedy, kiedy wszystko wydawało się być na jak najlepszej drodze, a na horyzoncie majaczyły nam błogi spokój i cicha stabilizacja, gdzieś w najodleglejszych zakątkach mojego mózgu zaczął kiełkować zbrodniczy plan...


* mówiłam już, że neofici bywają niesamowicie zabawni w swojej naiwności?
** nie, nie chodzi o mnie

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz