wtorek, 25 sierpnia 2015

So here we are, again

Dawno mnie nie było, fakt. Wypada się pokajać, ale czas płynie tak szybko, że ani się człowiek obejrzy, już miesiąc za pasem i... ech. Wszystko leży. Miałam ambitny zamiar dokonać szeregu błyskawicznych retrospekcji, przeplecionych z mądrymi refleksjami na temat istoty tymczasowania, dojść do teraźniejszości i opowiadać na bieżąco, co się dzieje w mojej kociej komunie, tymczasem wszelkie zamiary szlag trafił, ha. Ale może to i dobrze, wszak zaczynanie opowieści od pradziejów świata niekoniecznie musi jej wyjść na dobre. Zatem więc, aby skrócić to, co przydługie:

a) wizyta u Kasi vel. Morri odbyła się i nie przypominała przesłuchania, na jakie się nastawiałam - była raczej bardzo sympatyczną pogawędką na temat kotów i życia z nimi, przeplataną z rzadka spojrzeniami w mój kwestionariusz. Wprawdzie już wtedy okazało się, że moja wiedza na temat kotów jest, delikatnie mówiąc, nieco ograniczona, ale Morri robiła wrażenie, jakby już nie z takimi ignorantami miała do czynienia, więc jej spokój trochę mi się udzielił. Dodatkowo miałam okazję przekonać się, że w jednym małym pokoju spokojnie może funkcjonować pięć futer, w tym trójka wyjątkowo aktywnych kociąt, poznałam też bezpośredniego sprawcę całego mojego kociego bałaganu emocjonalnego, czyli pana Pinkersa, rudobiałego kocurka, skazanego przez właściciela na śmierć. Morri opowiadała o innych kotach, zarówno tych, których historie znałam z fundacyjnego forum, jak i o dawnych podopiecznych, a także o anonimowych ofiarach ludzkiego okrucieństwa i głupoty, z którymi stykała się podczas pracy w Kocim Pazurze. Słuchałam jej jak zaczarowana, a im więcej rzeczy się dowiadywałam, tym bardziej spróbować, ale jednocześnie bałam się jak cholera. Nie ukrywałam swoich obaw, nie zgrywałam chojraka i prosto z mostu mówiłam, co i jak - nie mam doświadczenia w pracy z kotami doświadczonymi przez los, czasami długo nie ma mnie w domu, moja Bura ma w sobie gen demona i nienawidzi innych istot...  Kasia też nie usiłowała mnie przekonać, że wszystko będzie łatwe, piękne i urocze. Uczciwie postawiła sprawę jasno - miałam się nastawić, że czasem może być ciężko, że inni wolontariusze chętnie mi pomogą, ale nikt nie będzie mnie niańczył, a bycie domem tymczasowym wiąże się nie tylko z obowiązkiem uzupełniania wątków na forum czy robieniem zdjęć, ale przede wszystkim z wzięciem na siebie odpowiedzialności za kocie życie i zdrowie. Mimo tego coś mówiło mi, że jeśli przynajmniej nie spróbuję, będę skończonym tchórzem. W międzyczasie czarne kocięta zaanektowały mnie jako doskonały plac zabaw, jedno z nich zasnęło mi między stopami, a ukrywająca się dotąd przed ludzkimi oczami lokatorka pokoju, półdzika buraska, przemogła swój lęk, przemaszerowała przez pokój i zaczęła domagać się od Morri głaskania - patrzyłam, jak wielką przyjemność sprawia jej dotyk ludzkiej ręki, jak bardzo obie, i Morri, i kot, są dumne z tego niezwykłego aktu odwagi - i byłam ugotowana. Zgodziłam się. Chwała Bogu, że Kasia w swej mądrości nie kazała mi się zastanawiać ani nic z tych rzeczy, tylko wydała konkretne polecenia, dopasowała koty i ustaliła daty, bo oczywiście zaraz po wyjściu wątpliwości wróciły ze zdwojoną siłą i nie opuszczały mnie aż do przyjazdu kotów i chwiałabym się jak ta rozdarta sosna do tej pory. Morri, za Twoją mądrość bezgraniczną, chwała Ci!

b) jeszcze przed zostaniem DT do mojej kociej rodziny, składającej się podówczas z kotów sztuk dwóch, Dżendera i Burej, dołączył kot numer trzy, który po wielu perturbacjach nazewniczych uzyskał ostatecznie imię Pasiuk. Pasiukiem w Rosji nazywa się szczura wędrownego; urocze to słowo znalazłam w książce Olgi Gromyko "Szczurynki" i przepadło, przylepiło się do kocięcia na amen. Oczywiście w książeczce zdrowia ma wpisane po bożemu imię Tango, ale konia z rzędem temu, kto pamięta, że dziecko tak się nazywa. Jemu zresztą jest wszystko jedno, bo i tak reaguje wyłącznie na dźwięk sypanej do miski karmy.

c) zanim zostałam DT, czekała mnie także wizyta kolejnej starszej wolontariuszki, Ewy, która miała pokrótce wprowadzić mnie w zawiłości przystosowania domu i zadbania o kocie bezpieczeństwo, a także zająć się dopilnowaniem odpowiedniego wypełnienia dokumentacji. Bardzo surowa pani specjalistka od spraw techniczno-administracyjnych okazała się człowiekiem bombą, pełnym energii i sypiącym iskrami, rozkochała w sobie moje koty, wyśmiała wszystkie obawy, a pojękiwania i wątpliwości skwitowała krótkim "Nie marudź, stara". Przy okazji udzieliła mi naprawdę cennych wskazówek, dotyczących zabezpieczenia okien (ludzie naprawdę nie mają pojęcia na co stać koty, ani co może im grozić...), a także podpisała umowę, na mocy której stałam się domem tymczasowym z pełnego zdarzenia.

d) przyjęłam dwa pierwsze tymczasy - Ampułkę i Fiolkę.

e) przyjęłam trzeciego tymczasa - Sabrinę.

f) stanęłam na wysokości zadania w obliczu sytuacji awaryjnej, która to sytuacja zamieszkała w mojej łazience, czyli przyjęłam czwartego tymczasa - Avę.

g) wyadoptowałam Ampułkę i Fiolkę.

h) zaadoptowałam Sabrinę, czyli pierwszy raz ukradłam tymczasa.

....a gdzieś w międzyczasie byłam świadkiem sytuacji wzruszających i smutnych, klęłam, płakałam, śmiałam się, wstydziłam i pękałam z dumy, starałam się i błaźniłam, robiłam zdjęcia i kręciłam filmiki, biegałam po weterynarzach i sklepach zoologicznych, nauczyłam się wstawać o szóstej rano i dowiedziałam miliona rzeczy na temat kotów.

I wpadłam po uszy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz