środa, 29 lipca 2015

Tymczasem u tymczasów...

Wtorek wieczór. Siedzimy sobie całą ferajną w pokoju - Burak i Kobi drzemią na oparciu kanapy, Sabrina przytula mi się do boku, a Ampu i Pasiuk pod czujnym okiem Fioli grzebią w zabawkach. Telewizor włączony, na TLC leci program o najgrubszych Brytyjczykach. Zaintrygowana hałasami Fiola podnosi łepek i patrzy na ekran.
- Patrz, Fioleks, jakbyśmy się za ciebie nie wzięli, to właśnie tak byś wyglądała - dogaduję jej.
Kota spogląda na mnie i mruży oczy. Na ekranie ćwierćtonowy mężczyzna usiłuje się gimnastykować.
- No właśnie, klusiu moja kochana. Weź to sobie do serca!
A wtedy Fiola niespodziewanie przewraca się na grzbiet i zaczyna zawzięcie turlać z boku na bok.

Całe szczęście, że nie leciała wtedy Chodakowska. Pięciokilowa kota i "Skalpel" - sąsiedzi piętro niżej mogliby tego nie przeżyć.

wtorek, 28 lipca 2015

Jak zostałam wolontariuszką, część I

Był wieczór. Jechałam sobie tramwajem, bodajże dziewiątką. Już kiedy wsiadałam, niebo chmurzyło się potężnie, a mniej więcej na wysokości Wielkopolskiej lunęło jak z cebra i rozpętała się wczesnoletnia nawałnica. Bardzo lubię deszcz, burzę i wszelkie tego typu wybryki pogodowe, lubię zapach mokrego, pełnego ozonu powietrza, poza tym zawsze fajnie jest sobie trochę zmoknąć, by potem móc celebrować proces suszenia... ale tym razem nie miałam głowy do podziwiania aury i cieszenia się na zachlapany spacer. Jechałam bowiem na ścięcie... to znaczy na rozmowę wprowadzającą, podczas której miała się odbyć konfrontacja, weryfikacja, ocena przydatności do spożycia i tym podobne. Krótko mówiąc, niedługo miałam się dowiedzieć, czy nadaję się na wolontariuszkę FKP.

Taaak, już widzę te miny. "Tak bardzo narzekają, że brak im ludzi, a jak ktoś chce pomóc, to wybrzydzają". Otóż nie, moi drodzy, nie tak się to odbywa. Oczywiście, dziewczyny z FKP mogłyby brać od ręki wszystkich, jak leci, ale nie byłoby to uczciwe wobec nikogo. Można mieć dobre serce i jak najlepsze chęci, ale nie zdawać sobie sprawy z tego, w co się właściwie pakuje. A zderzenie z rzeczywistością bywa czasem bardzo bolesne - zarówno dla człowieka, który nagle przekonuje się, że praca z kotem wiele ma twarzy (a rzadko która przypomina bajkowe obrazki rozanielonych mruczków na kolanach), jak dla kota, który do domu tymczasowego trafia po kilkumiesięcznym czasem oczekiwaniu w szpitalikowej klatce i nagle, kiedy już zdążył się przyzwyczaić do tej odrobiny komfortu, okazuje się, że do tej klatki ma wrócić... Zostanie domem tymczasowym jest bowiem czymś więcej niż tylko przyjęciem pod swój dach jednego czy dwóch zwierzaków - to podjęcie za te zwierzęta całkowitej odpowiedzialności. Pod opiekę wolontariusza rzadko kiedy trafiają koty absolutnie zdrowe fizycznie i psychicznie - wiele z nich jest straumatyzowanych po ciężkich przejściach, często w ich wyniku uprzedzają się do człowieka i trzeba dużo pracy, żeby pomóc im odzyskać zaufanie do naszego gatunku, zdarzają się też koty chore, w trakcie leczenia, powypadkowe, często - w potocznym tego słowa rozumieniu - kalekie. Zdarzają się chwile pełne napięcia, nocne alarmy i akcje jak z filmu, kiedy wyrwany ze snu wolontariusz pędzi z kotem do weterynarza na drugim końcu miasta transportem, który zorganizował mu inny wybudzony członek Fundacji, zdarzają się i mniej spektakularne, ale na dłuższą metę bardziej nawet męczące problemy typu kot, który z niewiadomych przyczyn uparcie zasikuje rzeczy opiekuna... Dlatego właśnie dziewczyny nie owijają w bawełnę i stawiają sprawę jasno. Każdy potencjalny wolontariusz zostaje na samym początku uczciwie poinformowany o wszystkim, co może go spotkać - i to do niego należy podjęcie decyzji, czy da radę *.

Cóż, czego jak czego, ale swoich ograniczeń w dziedzinie bycia odpowiedzialnym i cierpliwym opiekunem byłam świadoma lepiej niż doskonale - z przystanku na przystanek rozpamiętywałam wszystkie momenty, kiedy moim futrom udało się wyprowadzić mnie z równowagi, każde "KOT!", wywrzaskiwane na dźwięk brzęku naczyń w kuchni, każdą nie w porę sprzątniętą kuwetę... sporo tego było.Wyłażąc z tramwaju pławiłam się w minorowym nastroju bardziej niż okolica w deszczu. Z ręką na sercu, bałam się jak diabli. Sama nie wiem, dlaczego tak bardzo zależało mi na tym, żeby przejść weryfikację pozytywnie, przecież nie walczyłam o milion ani o angaż do Warsaw Shore, dobrowolnie pchałam się do nowych obowiązków, które mogły okazać się znacznie ponad moje możliwości... Kiedy mokra jak szczur weszłam na odpowiednie piętro odpowiedniego bloku, a ciemnowłosa dziewczyna otworzyła mi drzwi, serce miałam w gardle...

koniec części pierwszej

* Mickiewicz, mówiąc "mierz siły na zamiary, nie zamiar podług sił", na pewno nie miał za sobą doświadczenia bycia DT.

Prolog, bo trzeba coś powiedzieć na początek

Cześć, jestem Alicja i mam w domu sześć kotów.

Nie, ani nie uważam tego za nałóg, ani siebie za jakąś crazy cat lady. Nie mam obłędu w oczach na widok kociąt, znam inne słowa poza "kici kici miauuu", nie noszę karmy w kieszeni, nie pachnę mokrym zwierzęcym włosiem i nie jestem pokryta pogubioną sierścią. Nie mówię też o kotach per "moje dzieci" ani nie nazywam się ich "mamusią". Mieszkanie urządzałam pod siebie, a nie pod futra (chociaż w paru miejscach poszłam na kompromis, ale sprawiło mi to radość chyba większą niż kotom), moja kanapa i dywan nie są w strzępach, meble nie są poznaczone śladami pazurów, ściany nie są osikane, a po kątach nie leżą kocie kupki. W lodówce jest więcej jedzenia dla ludzi niż kartoników Bozity (no, chyba że aktualnie się odchudzam, ale to inna kwestia). Jeszcze jakieś stereotypy na temat szalonej kociary? To poproszę, bo jestem niemal pewna, że nie spełniam żadnego, z jednej prostej przyczyny - nie jestem szaloną kociarą. Jestem zupełnie przeciętnym człowiekiem, który po prostu w pewnym momencie swojego życia zrozumiał, że chciałby coś zrobić dla zwierząt.

Nie pamiętam już dokładnie 12 czerwca roku pańskiego 2015, ale nic wyjątkowego w przyrodzie się chyba nie działo. Jak co dzień przyszłam do pracy, odpaliłam kompa, a że do otwarcia księgarni było jeszcze sporo czasu, to zajrzałam na facebooka i przeglądałam informacje na wallu. I wtedy zobaczyłam tego posta. Zdjęcie rudobiałego kota w transporterze i opis:

Kocurek, który miał właściciela. Uległ wypadkowi, złamana łapa, rana na boku, więc pan zabrał go do weterynarza. Nie, nie żeby leczyć - żeby uśpić. Weterynarz odmówił i tak kocurek stracił właściciela. Właściciela - bo Opiekunem nie można go nazwać. 
Od wczoraj to kocie nieszczęście przebywa pod naszą opieką w klinice weterynaryjnej. Na pewno złamana jest kość udowa. Nie znamy jeszcze kosztów, wiemy że przynajmniej na razie musi być hospitalizowany. Nie mamy dla niego dt, środki na koncie się wyczerpują, ale przecież on nie ma nikogo...

Właściwie nie wiem, dlaczego trzepnęło mną aż tak. FKP publikowała przecież dotąd wiele podobnych historii, często bolesnych dla co wrażliwszego sumienia, świadectw ludzkiej głupoty i bezmyślności. Dlaczego więc zagotowało się we mnie właśnie teraz? Może to ostatnie zdanie, może świadomość, że w poście nie ma żadnych melodramatycznych chwytów i kot naprawdę nie ma nikogo... I wtedy poczułam, jak trafia mnie szlag. Nie powiem, opiekunką idealną dla moich futer to może nie byłam, ale NIGDY nie zdobyłabym się na to, aby zwierzę, z którym na co dzień żyłam i mieszkałam, które mnie kochało i ufało mi, potraktować jak przedmiot. Miałam ochotę odpisać od razu, ale przyhamowałam. Razem ze mną mieszkały już przecież dwa koty, a w niedzielę czekała mnie adopcja trzeciego (zresztą niejako za pośrednictwem Kociego Pazura, bo to jedna z wolontariuszek naraiła mi kocię), gdzie tu brać czwartego, w dodatku wymagającego opieki, przecież jest praca, przecież są znajomi, przecież jest życie, przecież... Wstałam, przeszłam się, ochłonęłam. Wróciłam, usiadłam do kompa... i napisałam wiadomość, w której zadeklarowałam chęć pomocy. Przeczytałam, zawahałam się chwilę - "a bo jak to będzie, a bo mam już koty, a bo..." -  ale w końcu wcisnęłam "Wyślij".

I w ten właśnie sposób zaczęła się moja przygoda.