wtorek, 28 lipca 2015

Jak zostałam wolontariuszką, część I

Był wieczór. Jechałam sobie tramwajem, bodajże dziewiątką. Już kiedy wsiadałam, niebo chmurzyło się potężnie, a mniej więcej na wysokości Wielkopolskiej lunęło jak z cebra i rozpętała się wczesnoletnia nawałnica. Bardzo lubię deszcz, burzę i wszelkie tego typu wybryki pogodowe, lubię zapach mokrego, pełnego ozonu powietrza, poza tym zawsze fajnie jest sobie trochę zmoknąć, by potem móc celebrować proces suszenia... ale tym razem nie miałam głowy do podziwiania aury i cieszenia się na zachlapany spacer. Jechałam bowiem na ścięcie... to znaczy na rozmowę wprowadzającą, podczas której miała się odbyć konfrontacja, weryfikacja, ocena przydatności do spożycia i tym podobne. Krótko mówiąc, niedługo miałam się dowiedzieć, czy nadaję się na wolontariuszkę FKP.

Taaak, już widzę te miny. "Tak bardzo narzekają, że brak im ludzi, a jak ktoś chce pomóc, to wybrzydzają". Otóż nie, moi drodzy, nie tak się to odbywa. Oczywiście, dziewczyny z FKP mogłyby brać od ręki wszystkich, jak leci, ale nie byłoby to uczciwe wobec nikogo. Można mieć dobre serce i jak najlepsze chęci, ale nie zdawać sobie sprawy z tego, w co się właściwie pakuje. A zderzenie z rzeczywistością bywa czasem bardzo bolesne - zarówno dla człowieka, który nagle przekonuje się, że praca z kotem wiele ma twarzy (a rzadko która przypomina bajkowe obrazki rozanielonych mruczków na kolanach), jak dla kota, który do domu tymczasowego trafia po kilkumiesięcznym czasem oczekiwaniu w szpitalikowej klatce i nagle, kiedy już zdążył się przyzwyczaić do tej odrobiny komfortu, okazuje się, że do tej klatki ma wrócić... Zostanie domem tymczasowym jest bowiem czymś więcej niż tylko przyjęciem pod swój dach jednego czy dwóch zwierzaków - to podjęcie za te zwierzęta całkowitej odpowiedzialności. Pod opiekę wolontariusza rzadko kiedy trafiają koty absolutnie zdrowe fizycznie i psychicznie - wiele z nich jest straumatyzowanych po ciężkich przejściach, często w ich wyniku uprzedzają się do człowieka i trzeba dużo pracy, żeby pomóc im odzyskać zaufanie do naszego gatunku, zdarzają się też koty chore, w trakcie leczenia, powypadkowe, często - w potocznym tego słowa rozumieniu - kalekie. Zdarzają się chwile pełne napięcia, nocne alarmy i akcje jak z filmu, kiedy wyrwany ze snu wolontariusz pędzi z kotem do weterynarza na drugim końcu miasta transportem, który zorganizował mu inny wybudzony członek Fundacji, zdarzają się i mniej spektakularne, ale na dłuższą metę bardziej nawet męczące problemy typu kot, który z niewiadomych przyczyn uparcie zasikuje rzeczy opiekuna... Dlatego właśnie dziewczyny nie owijają w bawełnę i stawiają sprawę jasno. Każdy potencjalny wolontariusz zostaje na samym początku uczciwie poinformowany o wszystkim, co może go spotkać - i to do niego należy podjęcie decyzji, czy da radę *.

Cóż, czego jak czego, ale swoich ograniczeń w dziedzinie bycia odpowiedzialnym i cierpliwym opiekunem byłam świadoma lepiej niż doskonale - z przystanku na przystanek rozpamiętywałam wszystkie momenty, kiedy moim futrom udało się wyprowadzić mnie z równowagi, każde "KOT!", wywrzaskiwane na dźwięk brzęku naczyń w kuchni, każdą nie w porę sprzątniętą kuwetę... sporo tego było.Wyłażąc z tramwaju pławiłam się w minorowym nastroju bardziej niż okolica w deszczu. Z ręką na sercu, bałam się jak diabli. Sama nie wiem, dlaczego tak bardzo zależało mi na tym, żeby przejść weryfikację pozytywnie, przecież nie walczyłam o milion ani o angaż do Warsaw Shore, dobrowolnie pchałam się do nowych obowiązków, które mogły okazać się znacznie ponad moje możliwości... Kiedy mokra jak szczur weszłam na odpowiednie piętro odpowiedniego bloku, a ciemnowłosa dziewczyna otworzyła mi drzwi, serce miałam w gardle...

koniec części pierwszej

* Mickiewicz, mówiąc "mierz siły na zamiary, nie zamiar podług sił", na pewno nie miał za sobą doświadczenia bycia DT.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz