wtorek, 28 lipca 2015

Prolog, bo trzeba coś powiedzieć na początek

Cześć, jestem Alicja i mam w domu sześć kotów.

Nie, ani nie uważam tego za nałóg, ani siebie za jakąś crazy cat lady. Nie mam obłędu w oczach na widok kociąt, znam inne słowa poza "kici kici miauuu", nie noszę karmy w kieszeni, nie pachnę mokrym zwierzęcym włosiem i nie jestem pokryta pogubioną sierścią. Nie mówię też o kotach per "moje dzieci" ani nie nazywam się ich "mamusią". Mieszkanie urządzałam pod siebie, a nie pod futra (chociaż w paru miejscach poszłam na kompromis, ale sprawiło mi to radość chyba większą niż kotom), moja kanapa i dywan nie są w strzępach, meble nie są poznaczone śladami pazurów, ściany nie są osikane, a po kątach nie leżą kocie kupki. W lodówce jest więcej jedzenia dla ludzi niż kartoników Bozity (no, chyba że aktualnie się odchudzam, ale to inna kwestia). Jeszcze jakieś stereotypy na temat szalonej kociary? To poproszę, bo jestem niemal pewna, że nie spełniam żadnego, z jednej prostej przyczyny - nie jestem szaloną kociarą. Jestem zupełnie przeciętnym człowiekiem, który po prostu w pewnym momencie swojego życia zrozumiał, że chciałby coś zrobić dla zwierząt.

Nie pamiętam już dokładnie 12 czerwca roku pańskiego 2015, ale nic wyjątkowego w przyrodzie się chyba nie działo. Jak co dzień przyszłam do pracy, odpaliłam kompa, a że do otwarcia księgarni było jeszcze sporo czasu, to zajrzałam na facebooka i przeglądałam informacje na wallu. I wtedy zobaczyłam tego posta. Zdjęcie rudobiałego kota w transporterze i opis:

Kocurek, który miał właściciela. Uległ wypadkowi, złamana łapa, rana na boku, więc pan zabrał go do weterynarza. Nie, nie żeby leczyć - żeby uśpić. Weterynarz odmówił i tak kocurek stracił właściciela. Właściciela - bo Opiekunem nie można go nazwać. 
Od wczoraj to kocie nieszczęście przebywa pod naszą opieką w klinice weterynaryjnej. Na pewno złamana jest kość udowa. Nie znamy jeszcze kosztów, wiemy że przynajmniej na razie musi być hospitalizowany. Nie mamy dla niego dt, środki na koncie się wyczerpują, ale przecież on nie ma nikogo...

Właściwie nie wiem, dlaczego trzepnęło mną aż tak. FKP publikowała przecież dotąd wiele podobnych historii, często bolesnych dla co wrażliwszego sumienia, świadectw ludzkiej głupoty i bezmyślności. Dlaczego więc zagotowało się we mnie właśnie teraz? Może to ostatnie zdanie, może świadomość, że w poście nie ma żadnych melodramatycznych chwytów i kot naprawdę nie ma nikogo... I wtedy poczułam, jak trafia mnie szlag. Nie powiem, opiekunką idealną dla moich futer to może nie byłam, ale NIGDY nie zdobyłabym się na to, aby zwierzę, z którym na co dzień żyłam i mieszkałam, które mnie kochało i ufało mi, potraktować jak przedmiot. Miałam ochotę odpisać od razu, ale przyhamowałam. Razem ze mną mieszkały już przecież dwa koty, a w niedzielę czekała mnie adopcja trzeciego (zresztą niejako za pośrednictwem Kociego Pazura, bo to jedna z wolontariuszek naraiła mi kocię), gdzie tu brać czwartego, w dodatku wymagającego opieki, przecież jest praca, przecież są znajomi, przecież jest życie, przecież... Wstałam, przeszłam się, ochłonęłam. Wróciłam, usiadłam do kompa... i napisałam wiadomość, w której zadeklarowałam chęć pomocy. Przeczytałam, zawahałam się chwilę - "a bo jak to będzie, a bo mam już koty, a bo..." -  ale w końcu wcisnęłam "Wyślij".

I w ten właśnie sposób zaczęła się moja przygoda.

1 komentarz:

  1. Cześć, przeczytałam wszystkie wpisy na blogu i część postów na fb. Uwielbiam odcinki "Miski na Sukces" :D Niezwykle przyjemnie się Ciebie czyta. Życzę sukcesów w prowadzeniu DT, jak najwięcej radości, jak najmniej smutków i jak najmniej zniszczeń ;)

    Pozdrawiam ja, Paulina, od prawie równie niedawna dom tymczasowy mający na stanie 3 tymczasiątka (z innej fundacji) i zero rezydentów :)

    OdpowiedzUsuń